sobota, 24 stycznia 2015

One Shot #2

    Albus podążał niepewnym krokiem za żywo idącą kuzynką. Bał się zgubić ją w tym tłumie, choć wiedział, że nawet jeśli by to nastąpiło, odnalazł by ją po burzy intensywnie rudych loków.
    Dziewczyna odwróciła się do niego i złapała za nadgarstek, ciągnąc za sobą.
    - Chodź, Al! Już nie mogę się doczekać! - jej lekko pyzata twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, ukazując rządek białych zębów z wielkimi jedynkami z samego przodu – Myślisz, że to wszystko o czym opowiadał nam James, Louis i Fred to prawda? Mam nadzieję, że dadzą mi łatwego smoka do pokonania przy przydziale.
    Chwyciła schowaną za czarną szatą różdżkę i zamachała nią żywo, przy okazji prawie wydłubując oko idącemu obok szczupłemu chłopcu o jasnych, zaczesanych do tyłu blond włosach. Spojrzał na Rose krzywo i odsunął się kawałek.
    - Pokonałabym go raz dwa! - dziewczynka wykonała trzy szybkie ruchy nadgarstkiem – Albo w sumie, wiesz co, mogą mi dać tego najgorszego. Później byłabym znana jako Rose – pogromczyni smoków – wypięła dumnie pierś – Byłabym jak wujek Charlie.
    - Rosie, oni sobie z nas tylko żartowali, przecież tata mówił, że tak nie jest – zaczął Al, ale kuzynka mu przerwała.
    - Mówił tak, żeby nas nie denerwować!
    - Victorie, Dominiqe i Teddy też zaprzeczali ich słowom...
    - Bo też nie chcieli nas straszyć! Serio wierzysz w tą czapkę, co nakładają ją na głowę?
    Albus pokiwał głową, na co Rose zaśmiała się głośno.
    - TO by było za proste. Przecież musimy się czymś wykazać idąc do takiej szkoły, co nie?
    Albus wzruszył niemrawo ramionami. Nie miał ochoty walczyć ze smokami. Nie miał ochoty pokonywać żadnego magicznego toru przeszkód, ujeżdżać hipogryfa, czy rozwiązywać żadnych skomplikowanych zagadek na czas. W tym momencie nie miał ochoty na nic. Uparcie wierzył, że wersja jego ojca o gadającej tiarze jest prawdziwa. Przecież tata by go nie okłamał, prawda? Poza tym, tata mówił, że tiara nie przydzieliła go do Slytherinu tylko dlatego, że o to poprosił. Więc dla Albusa musi zrobić to samo. Nie może go przydzielić do Slytherinu...
    - Już nie mogę doczekać się pierwszych zajęć! - kontynuowała beztrosko Rose, nie zwracając uwagi na brak zainteresowania ze strony kuzyna – Zwłaszcza zaklęć! Jestem tak zadowolona ze swojej różdżki – zamachała nią wesoło – W końcu będę mogła ćwiczyć zaklęcia na serio, a nie za pomocą jakiejś gałązki.
    - Albo lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami! - szczebiotała dalej – Wyobrażasz to sobie, Al? Już nie mogę się doczekać tego, jak będziemy opiekować się tymi wszystkimi maleńkimi potworkami! Chciałam już dawno dostać od wujka Charliego jakiegoś malutkiego smoka, ale on i rodzice znowu wyskoczyli z regulaminem. RE-GU-LA-MI-NEM, Al! Jakim cudem oni znaleźli się w Gryffindorze?
    Chłopak westchnął cicho. Czy każda ich rozmowa musi sprowadzać się do Gryffindoru? Nie starczyłoby mu czasu, gdyby miał wymieniać, ile razy usłyszał nazwę tego domu.
    - No i najważniejsze, lekcje latania! Myślisz, że skoro już umiemy latać będziemy musieli brać w nich udział?
    Albus pokiwał głową niemrawo, jednym uchem wpuszczając, a drugim wypuszczając to co mówiła do niego Rose.
    - Straszna szkoda, że na pierwszym roku nie można jeszcze startować w kandydaturze do reprezentacji domów! Tak strasznie chciałabym być ścigającą... Mam nadzieję, że przynajmniej Jamesowi i Freddiemu uda się w tym roku dostać!
    Albus się wyłączył. Nie znosił gadać o Quidditchu. Nie znosił Quidditcha. Był totalną łajzą jeśli o to chodzi, jeżeli nie dlatego, że się taki urodził, to dlatego, że chciał taki być. Quidditch był jego największą zmorą. Nawet lubił go oglądać, ale kiedy przychodziło mu zagrać... Nie pomagało mu to w niczym, biorąc pod uwagę fakt, że cała jego rodzina od zawsze okupowała większość pozycji w reprezentacjach. James w tym roku mierzył na ścigającego, Fred na pałkarza. Znając życie, Rose zostanie ścigającą, Hugo obrońcą, Lily szukającą i może jedną pozycję ścigającego zostawią dla kogoś innego. Z nadzieją, że to będzie on.
    - Al, na gacie Merlina, kontaktuj! - Rose zamachała mu przed oczami – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
    Wyrwany z zamyślenia chłopak spojrzał na kuzynkę pół-przytomnie.
    - T-tak. Tak, tak, słucham cię Rose. Quidditch, reprezentacja, James.
    - O tym mówiłam jakieś trzy tematy temu! - Rose teatralnie wywróciła oczami. Albus był w stanie uwierzyć w jej słowa, dziewczynka potrafiła mówić z prędkością uciekającego znicza i równie szybko zmieniać tematy.
    - Zresztą nieważne. Zaraz wejdziemy do zamku.
    Stopniowo zbliżająca się sylwetka Hogwartu wznosiła się przed nimi niepokojąco blisko. Idąc wąskimi schodami za prowadzącym ich Hagridem, zamek wydawał się dużo większy niż Albus to sobie wyobrażał.
    - Jest śliczny – kuzynka wysoko zadarła piegowaty nos, z zachwytem wpatrując się w wysokie wieże.
    Albus podążył za jej spojrzeniem. Powiódł wzrokiem po gwieździstym niebie, na którego tle rósł potężny kamienny budynek. Wokół jednej z jego wież latało kilka sów, w niektórych rozświetlonych oknach co jakiś czas przebiegały ciemne sylwetki.
    Po chwili podeszli pod wielkie drewniane drzwi, które otwierając się, ukazały im długi, wysoki korytarz z kamienną posadzką, innymi ogromnymi drzwiami, długimi schodami i zimnymi ścianami ozdobionymi licznymi obrazami, spoglądającymi z ciekawością na uczniów.
    Nagle ze ściany wypłynęła półprzezroczysta sylwetka mężczyzny w bogato zdobionym książęcym surducie.
    - Nazywam się Sir Nicholas de Mimsy-Porpington i w tym roku to mi przydzielono ten chwalebny obowiązek zaprowadzenia was do Wielkiej Sali, gdzie odbędzie się Ceremonia Przydziału. Ostrzegam was! Trzymajcie się blisko mnie. Zamek lubi płatać figle, a jego ulubionym zajęciem jest dokuczanie takim żółtodziobom jak wy. Za mną!
    - Widzisz? - Rose pochyliła się nad uchem Albusa, szepcąc konspiracyjnie – Mówili, że będą duchy i są, z tymi smokami też na pewno mieli rację!
    Chłopak rozejrzał się niepewnie po reszcie pierwszoroczniaków. Większość z nich szła pewnie i radośnie przed siebie, jakby na ceremonii nie miało ich spotkać nic strasznego. Jakby byli przekonani już na starcie, że wiedzą, gdzie zostaną przydzieleni.
    Może on też powinien wyluzować? W końcu jeśli poprosi to nie przydzielą go tam, gdzie przydzielony być nie chce. Może gdy poprosi, dostanie się do Gryffindoru? Może wtedy nabędzie pewności siebie, przestanie się wyróżniać na tle reszty rodziny?
    Jego wzrok zatrzymał się na chłopcu, któremu Rose kilka chwil wcześniej prawie wbiła różdżkę w oko. Szedł na przodzie, zaraz za duchem Sir Nicholasa, w towarzystwie dziewczynki o wyjątkowo długich, lekko kręconych, czarnych włosach. Oboje szli wyprostowani i dumni jak para królewska, pewni siebie jakby to wcale nie była ich pierwsza wizyta w Hogwarcie. Albus po części zazdrościł im tej śmiałości. Nie chciał być gorszy. Przecież wie, że dostanie się do Gryffindoru. Tak jak James, tak jak tata, tak jak mama, tak jak dziadkowie. W końcu ma na nazwisko Potter, to zobowiązuje.
    Podniósł lekko głowę i przyspieszył kroku. Nie zawiedzie taty, będzie tak samo wielki jak on, a to wszystko osiągnie w Gryffindorze. No bo przecież tam się dostanie.
    Wtedy otworzyły się przed nimi drzwi Wielkiej Sali. Widok pomieszczenia zaparł dech w piersi Albusa. Określenie „wielka” idealnie pasowało do sali w której się znalazł. Wzdłuż niej ustawione były cztery długie stoły, zapełnione uczniami w szatach w barwach swoich domów. Albus mimochodem powędrował spojrzeniem w kierunku szkarłatno-złotej części, gdzie usilnie starał się wypatrzeć brata i kuzynostwa. W końcu zauważył jak Fred macha ma energicznie, James przesyła szeroki uśmiech,  Louis, Dominiqe i Molly unoszą wysoko kciuki w górę. Rose odpowiedziała im tym samym, Albus uśmiechnął się niewyraźnie w ich kierunku.
    Wtedy usłyszał dochodzące zza niego zachwycone westchnięcia. Odwrócił się w ich stronę, po czym podążył w górę, za ich spojrzeniami i aż zamarł z wrażenia. Sufit był nocnym niebem przyprószonym setkami tysięcy migających gwiazd. To tędy wlatują te smoki?, pomyślał ze zgrozą, po chwili karcąc się w myślach. Przecież wie, że James sobie stroił żarty.
   - Proszę o ciszę! - stanowczy głos dyrektorki skutecznie uciszył panujący w sali harmider – Pierwszaków proszę o ustawienie się w rzędach, gdy będę wyczytywać wasze nazwiska podejdziecie na środek, a Tiara Przydziału zadecyduje, do którego domu traficie.
    Na te słowa chłopak przesłał Rose wymowne spojrzenie. Ładne smoki, zdawało się mówić.
    Albus jednym uchem słuchał piosenki Tiary poprzedzającej całą ceremonię, chyba tylko dlatego, że za bardzo skupiony był na usilnych próbach opanowania drżenia rąk. Przecież będzie tam gdzie chce, wystarczy poprosić.
    W końcu nadeszła następna część, a wujek Neville, znany w Hogwarcie raczej jako profesor Longbottom zaczął wyczytywać poszczególnych uczniów. Część z nich Albus znał, część nie, a o części tylko słyszał. Wpatrywał się w drewniany taboret i siadających na nim nowych uczniów Hogwartu, którzy z niepewnymi, lecz raczej zadowolonymi uśmiechami zeskakiwali na ziemię po werdykcie Tiary, udając się w kierunku swojej nowej, małej rodziny.
    Każdy dom witał nowego członka głośnymi okrzykami, wiwatami, hucznym uderzaniem pięści o dębowe stoły i tupotem nóg. Każdy starał się przekrzyczeć inne domy.
    - Lestrange, Lydia – odczytał profesor Longbottom, a dziewczynka towarzysząca dotychczas blond chłopcu ruszyła dumnie przed siebie. Usiadła na taborecie i nim Tiara zdążyła dobrze usadowić się na jej głowie, po sali rozniósł się jej skrzekliwy głos.
    - Slytherin!
    Zielono-srebrna część Wielkiej Sali podniosła głośny aplauz, a dziewczynka ruszyła biegiem w ich stronę, dosiadając się do prawdopodobnie znanych wcześniej sobie ludzi i witając się z nimi.
    - Slytherin!
    Zaraz później Ślizgoni głośnym wiwatem przywitali w swoich szeregach Scorpiusa Malfoy'a, blond przyjaciela Lydii.
    Albus przypomniał sobie wtedy skąd kojarzył chłopaka. To przed tym chłopcem wujek Ron ostrzegał Rose i zabronił jej wszelakich kontaktów z nim. Mimo że ciocia Hermiona skomentowała te słowa ze śmiechem i dystansem, wujek wyglądał jakby nie brał tego do końca na żarty.
    Zawiesił wzrok na wyświechtanym stołku i mocno zacisnął ręce na brzegach rękawów. Jeszcze kilka nazwisk i wujek Neville go wyczyta. Jeszcze kilka nazwisk i będzie po wszystkim.
    Poczuł pokrzepiający uścisk Rose, jednak wcale mu to nie pomogło. Bał się. Bał się, że znowu będzie odstawał od reszty rodziny. Zawsze się od nich różnił, jego drobna, cicha osoba znikała na tle rozbieganego, żywego i wiecznie wesołego rodzeństwa i kuzynostwa. Nigdy nie bywał w centrum uwagi jak oni, nigdy nie wypowiadał się jeśli nie musiał, zresztą rzadko kiedy ktoś go słuchał. Jedną z niewielu osób na których polegał był tata. Na myśl o nim, Albus poczuł się lepiej. To właśnie on go najlepiej rozumiał, nie wymagał od niego upodabniania się do reszty dzieci, zawsze słuchał co ma do powiedzenia. No i przede wszystkim to on mu powiedział, że nie ma nic złego w byciu przydzielonym do Slytherinu i że Tiara, tak jak jemu samemu, da Albusowi wybór.
    - Potter, Albus!
    Ruszył przed siebie na drżących nogach. Miał wrażenie, że wokół niego zapanowała kompletna cisza, co jeszcze bardziej go zestresowało. Przecież wszyscy oczekują po nim jednoznacznego przydziału.
    Usiadł na drewnianym taborecie, a wujek Neville nałożył mu Tiarę przydziału na głowę, uśmiechając się przy tym do niego pocieszająco.
    Podarte na brzegach i wyżarte przez mole rondo za dużej tiary opadło mu na oczy, a ostatnią rzeczą jaką zdążył zobaczyć, było butne spojrzenie Jamesa.
    - No proszę! - usłyszał piskliwy głos w swojej głowie – Kolejny Potter!
    Albus zacisnął palce na brzegu stołka. Tylko nie Slytherin, nie Slytherin.
    - Nie Slytherin, huh? Już to słyszałam od innego Pottera, dwadzieścia sześć lat temu.
    Chłopak milczał, ale wypuścił powietrze z płuc, rozluźniając się lekko. Czyli jest szansa, że...
    - Ale to do mnie należy decyzja, gdzie zostaniesz przydzielony Albusie – Tiara na nowo odezwała się w jego głowie – Jeżeli zechcę, żebyś był w Slytherinie, to tam będziesz...
    Ale...
    - Pasujesz do każdego z domów, młody Potterze, nie ma osoby, która pasowałaby tylko do jednego. Nadajesz się do Ravenclawu ze swoją rozwagą i inteligencją, nie skoczyłbyś bez namysłu w ogień, chociaż odwagi Gryffindoru ci nie brak, nieprawdaż? Posiadasz również lojalność i pracowitość Hufflepufu, jak i ambicję Slytherinu. To jak, chłopcze, gdzie cię przydzielić?
    Nie do Slytherinu, proszę. Nie do Slytherinu.
    - Dlaczego nie? Z powodu tego co usłyszałeś, czy zobaczyłeś? Boisz się, Albusie?
    Młody czarodziej nie wiedział co odpowiedzieć. Nie jestem czarno-magicznym czarodziejem, odparł w końcu.
    Tiara zaśmiała się skrzekliwie.
    - Nie mów mi że jesteś tak stereotypowy, młody chłopcze. Nie każdy Ślizgon uprawia czarną magię. Za to każdy z nich wiedzie udane życie, w ten czy inny sposób. Ślizgoni są gotowi na ciężką pracę, ponieważ widzą korzyści. Ponieważ umieją patrzeć w przyszłość. Potrafią ocenić co jest dobrym interesem, a co nie. Są ambitni i widzą swoją przyszłość na długo przed tym, nim ktokolwiek inny zdąży choćby pomyśleć o swojej przyszłej karierze.
    Wtedy Albus pomyślał, że w Gryffindorze nie ma już dla niego miejsca. Pomyślał o Jamesie i jego kpiącym uśmiechu, o Fredzie, Roxanne i Louisie, którzy nie raz wykręcali mu głupie żarty, o Molly i  Dominiqe, które wiecznie traktowały go jak małe dziecko, o wiecznie rozbieganych Lily i Rose, za którymi nawet nie nadążał. O tym, że on przecież z żadnej strony nie pasuje do ich społeczności. Że nie nteresują go mecze Quidditcha, nocne wyprawy po zamku, łamanie zasad, robienie kawałów. Że poza byciem synem słynnego Pottera, w Gryffindorze nie czeka na niego nic, czego by oczekiwał po Hogwarcie, że...
    - Widzę w tobie upór w dążeniu do celu, wielką ambicję i chęć bycia wielkim, młody Potterze. Czemu aż tak bardzo wzbraniasz się przed przydziałem do Slytherinu?
    James mnie zabije, pomyślał.
    - Czasem nie możemy podążać za naszą rodziną, Albusie. Ojciec opowiadał ci o Syriuszu Blacku, prawda? Cała jego rodzina była w Slytherinie, ale on należał do Gryffindoru. To było coś mocniejszego niż więzy krwi.
    Nie chcę wszystkich rozczarować.
    - Jedyną osobą, nad której rozczarowaniem powinieneś się martwić jesteś ty. Pomyśl, jak będzie wyglądało to z zewnątrz.
    Wszyscy pomyślą, że syn słynnego Harry'ego Pottera para się z czarną magią.
    - Nie. Z początku wszyscy będą się zastanawiać, jak to się stało, że syn tak słynnego Gryfona jest w Slytherinie, ale twoja obecność tam może uleczyć ten dom. Może uleczyć stosunek do niego i to, co stało się kilka tysięcy lat temu, kiedy Salazar opuścił te mury.
    Albus milczał.
    - Mam nadzieję, że jesteś świadomy, że cała sala się na nas patrzy i zastanawia, dlaczego i gdzie przydzielam cię tak długo. To jak, powiemy im w końcu? Dobrze wiesz, że tylko jeden dom pozwoli ci się w pełni rozwinąć. I dobrze wiesz, że już zdecydowałeś, prawda?
    Albus wahał się z zaprzeczeniem o sekundę za długo.
    - Slytherin!
    Głos Tiary rozniósł się echem po milczącej sali. Al poczuł jak ktoś ściąga z jego głowy wyświechtany kapelusz, który kilka sekund temu zrujnował mu życie.
    Z trudem spełzł ze stołka, patrząc błagalnie na wujka, trzymającego Tiarę. Tak bardzo chciał ją złapać, naciągnąć na głowę jeszcze raz i powiedzieć, co myśli o niej i jej wyborze. Chciał, żeby wybrała jeszcze raz. Przecież musiała się pomylić.
    Już za późno, usłyszał w swojej głowie rozbawiony chichot kosmatej paniki.
    Wtedy głuchą ciszę panującą na sali przerwały głośny śmiech i jeszcze głośniejsze oklaski i wiwaty, towarzyszące głośnemu skandowaniu Ślizgonów.
    - Mamy Pottera! Mamy Pottera!
    Albus ociągając się, ruszył w stronę stołu Slytherinu. Po drodze rzucił jeszcze niepewne i zmieszane spojrzenie w stronę Gryfonów, jednak widząc brata i kuzynostwo natychmiast odwrócił wzrok.   
    Dwójka chłopców zrobiła mu miejsce na dębowej ławce. Jednym z nich był młody Malfoy, uśmiechający się szeroko do Albusa, który jednak nie zwrócił na to uwagi. Usiadł na miejscu, które mu zrobili z taką miną, jakby właśnie kończył się świat. Dobrze wiedział, że gwar, który zapanował, rozbrzmiewał tylko przy stole domu węża. Dobrze wiedział, że po drugiej stronie sali, tam gdzie siedziała jego rodzina, panuje niezręczna cisza.
    - No proszę, proszę – odezwał się ciemnoskóry chłopak siedzący naprzeciwko – Nie spodziewaliśmy się takich niespodzianek w tym roku, no ale witamy Potter, w naszym skromnym, Ślizgońskim gronie.
    Albus uśmiechnął się nieśmiało w jego kierunku. Czuł się jakby w środku niego panowała dzika burza emocji, a jednocześnie jakby był kompletnie pusty. Nie wiedział co ma ze sobą zrobić.
    - David Nott – przedstawił się siedzący po jego prawej stronie chłopak z ciemnymi włosami, wyciągając w jego kierunku dłoń.
    - Albus Potter.
    - Scorpius Malfoy.
    - Samantha Travers.
    - Andrey Zabini.
    - Jake Lestrange.
    - Lydia Lestrange.
    Słysząc dwa ostatnie nazwiska Albus spiął się lekko. Wystarczająco dużo nasłuchał się o tym co zrobiła słynna Bellatrix. A o konflikcie z Jake'm James i Fred nawijali przez całe wakacje.
    Wtedy stoły zapełniły się jedzeniem, a Wielka Sala wypełniła się odgłosami rozmów, śmiechów, uderzania sztućców o talerze i pobrzękiwania szklanek. Albus zorientował się, że wyłączył się na tyle, że nie zauważył, gdzie została przydzielona Rose.
    Obejrzał się i spostrzegł jak wstaje od stołu Ravenclawu i rusza biegiem, za pędzącym jak burza Jamesem.
    Albus przymknął oczy zrezygnowany, przygotowując się na najgorsze.
    - Al, co ty sobie myślisz? - warknął jego brat, zatrzymując się przy bracie.
    - James, ja nie...
    - Siedziałeś na tym stołku chyba z godzinę, tylko po to, żeby dostać się... do nich?!
    - James...
    - Co James, co James?
    - To żebyś się w końcu przymknął! - wyrzucił z siebie w końcu Albus. Czuł jak ogarnia go wściekłość na brata – Nie ważne co bym zrobił, tobie i tak nie będzie pasować, więc odpuść sobie!
    James parsknął wściekle.
    - Nikomu nie będzie pasować to, że jesteś Ślizgonem, Al!
    - Oh, zdawało mi się, że przez całe wakacje przyzwyczajałeś się do tej myśli, w końcu nie mówiłeś o niczym innym!
    - On tylko żartował, Al... - zaczęła Rose, której dolna warga zaczęła niebezpiecznie drżeć - Proszę cię...
    - To najwyższa pora, żeby zaczął mówić rzeczy na poważnie - prychnął Albus.
    - Zaraz to naprawimy, spokojnie – zaczął Louis stojący za Jamesem – Pogadamy z dyrektorką, musiała zajść jakaś pomyłka.
    Albus zaśmiał się gorzko.
    - Nie zaszła żadna pomyłka – wycedził, z satysfakcją obserwując twarz brata – Jestem tu gdzie pasuję, pogódźcie się z tym.
    Nie mówił tak dlatego, że tak czuł. Mówił tak, bo wiedział, że właśnie tego boją się usłyszeć. Bo wiedział, że to zdenerwuje Jamesa. Bo wiedział, że tego się po nim spodziewać nie będą.
    - Al... - głos Rose niebezpiecznie drżał.
    - Pomyślałeś o rodzicach, kretynie? - warknął James w jego stronę – O dziadkach? O...
    - A ty chociaż raz pomyślałeś o mnie? - odparował Al, patrząc bratu prosto w oczy.
    To wyraźnie zbiło Jamesa z tropu. Patrzył tylko na Albusa z prymrużonymi oczami, przytrzymywany przez Louisa i Freda. Rose, Roxanne, Molly i Dominiqe stały z boku. Victorie z Teddy'm obserwowali całą scenę koło stołu Ravenclawu.
    Wszyscy przy stole Slytherinu milczeli, wpatrując się uważnie w ciskające piorunami rodzeństwo. Ciszę Ślizgonów przerwał Jake.
    - Zjeżdżaj stąd Potter – Jake rzucił chłopakowi ostre spojrzenie – Przypominam ci, że twój stół jest po drugiej stronie sali.
    - Nie wtrącaj się, Lastrange, to nie twój interes – odwarknął James.
    - Może gdyby Al nie został przydzielony do Slytherinu nie byłby mój. Ale tak się składa, że jest teraz w moim domu, co jednocześnie czyni tą sytuację moim interesem. A teraz zjeżdżaj.
    - Nie będziesz mi rozkazywał, ty mor... - zaczął James, jednak przerwał mu stanowczy głos profesora Zabiniego.
    - Chciał pan coś jeszcze dodać, panie Potter?
    - A i owszem! Mój brat....
    - Jest teraz wychowankiem mojego domu, więc jakikolwiek ma pan z nim problem, najpierw zalecałbym kierować się z nim do mnie.
    James fuknął przez nos i rzucił bratu nienawistne spojrzenie.
    - Poczekaj, aż tata się dowie!
    - Przy następnej okazji postaraj się nie opluć wszystkich wkoło, Potter! - wrzasnął za nim Jake, kiedy James z zaciśniętymi pięściami ruszył z powrotem do swojego stołu. Reszta rodziny skierowała się za nim, została tylko Rose. Położyła kuzynowi rękę na ramieniu.
    - Al, możemy...
    - Nie – przerwał jej twardo chłopak, kręcąc smutno głową – Nie.
    Rose niechętnie ściągnęła dłoń. Skinęła głową ze zrozumieniem i odeszła.
    Przez chwilę w ich gronie panowała głucha cisza.
    - Jak ty z nim wytrzymywałeś przez te jedenaście lat? – odezwał się w końcu Scorpius.
    Albus wzruszył ramionami.
    - Najszczersze gratulacje – odezwał się Zabini – Ja nie mogę z nim przeżyć nawet jednej godziny zaklęć, przysięgam, największa męczarnia w moim życiu.
    - No... - zaczęła Samantha niepewnie – Może jakoś uczcimy nowy rok i nowych uczniów, co? Ktoś ma jakieś zapasy piwa kremowego ze sobą?
    - Zawsze przygotowany – David nasunął okulary wyżej na nos, uśmiechając się z zadowoleniem.
    - Świetnie, coś czuję, że będziemy się dobrze bawić dziś w Pokoju Wspólnym.
    Wtedy z naprzeciwka wychyliła się do niego Lydia Lestrange, szeptając tak, by nikt oprócz niego nie słyszał.
    - Nie martw się, Al. Teraz masz nas.
    Może jednak tiara miała rację? Może rzeczywiście tu pasuje i tu będzie mu dobrze?
    I po raz pierwszy odkąd się znalazł przy tym stole uśmiechnął się szczerze.
    


__________________________________________________
W sumie wrzucam tego OS bez okazji i bez większego powodu.
Poczułam ochotę na napisanie czegoś to to zrobiłam i to wrzuciłam.
Jest to trochę zmieniona wersja wcześniejszego OS, no i przedewszystkim z perspektywy Albusa.
Tak czy siak mam nadzieję, że Wam przypadł do gustu no i jak zawsze, liczę na szczere komentarze ;)

czwartek, 22 stycznia 2015

VII "Szepczesz sny, szepcesz słowa tajemne..."

    Bal trwał, Lydia z Albusem czekali. Siedzieli w milczeniu na schodach i czekali.
    - Jak myślisz, co się stało Heather? - spytała Lydia w pewnym momencie.
    Albus wzruszył ramionami.
    - Nie mam pojęcia. Ale obstawiam, że to trujący oddech Alfreda.
    Lydia skinęła głową. Ona podejrzewała to samo.
    Przez krótką chwilę znowu milczeli.
    - Czyli... na święta zostajesz w Hogwarcie? - zapytał ostrożnie chłopak.
    Lydia zawahała się na moment. Nie wiedziała co odpowiedzieć, by wyszło na jej. Nie chciała nagle mówić „nie, wiesz co, postanowiłam jednak jechać do ciebie” po tym jak na niego naskoczyła, ale nie chciała też przesadzić w drugą stronę, tak, że chłopak by jej już tego nie zaproponował po raz drugi.
    - Nie wiem, nie chcę. Ale Jake powiedział, że rodzice do niego napisali i że nie chcą, żebyśmy wracali do domu – powiedziała gorzko – Nie teraz.
    Albus kiwnął głową ze zrozumieniem.
    - Na pewno nie chcesz jechać do nas? - zaryzykował i zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał szybko – Wiem, wiem, będzie James, będzie Rose, będzie cała moja rodzinka, której tak nie znosisz. Ale będę też ja, hej! Pokażę ci mojego psa.
    - Tego samego, który zwymiotował na Jamesa, kiedy jechaliście w tym roku na wakacje? - zaśmiała się.
    - Właśnie tego.
    - W takim razie muszę pojechać, chociażby po to by mu pogratulować.
    Albus uśmiechnął się przekornie.
    - Tylko Li... - dziewczyna spojrzała na niego pytająco – Postaraj się nie złamać Jamesowi nosa, okay? I nie pobić z Rose. Nie zepchnąć Hugo ze schodów, ani nie udusić Roxanne lampkami świątecznymi. Po prostu nie uszkodź nikogo. Proszę.
    Lydia skrzywiła się.
    - Psujesz mi wszystkie plany, Al. Ale dobra, postaram się.
    Nagle przez drzwi Wielkiej Sali wypadł Scorpius. Szybkim krokiem ruszył wzdłuż korytarza, wtedy jednak spostrzegł Albusa i Lydię siedzących na schodach. Bez zastanowienia skierował się w ich stronę.
    - Zabierzcie mnie stąd, proszę – jęknął, opadając na stopień przed nimi i nerwowym gestem czochrając włosy, w które powpinane miał kokardki we wszystkich odcieniach różu i czerwieni.
    Na ten widok Lydia o mało nie udusiła się ze śmiechu.
    - Do twarzy ci w różowym, Score – Albus uśmiechnął się kącikiem ust.
    - Nic nie mów – warknął Scorpius w odpowiedzi – Po prostu pomóż mi ściągnąć te śmieci z mojej głowy.
    Lydia ze śmiechem obserwowała jak Albus pomaga przyjacielowi odwiązywać kokardki. Scorpius prawie nikomu nie pozwalał dotykać swoich włosów, także dziewczyna była lekko zaskoczona tą sytuacją.
    - Kto cię tak urządził, Malfoy? - spytała z kpiącym uśmiechem – Rzuciło się na ciebie stado fanek?
    - Jeżeli za moją fankę można uznać młodszą siostrę Diany z jej dziwnymi zaklęciami, to owszem – oparł  niechętnie – Dlatego jak ktoś spyta, dlaczego nie lubię małych dzieci, przypomnę mu tą sytuację.
    - Dwunastolatki to nie małe dzieci – powiedział Albus, siłując się z wyjątkowo upierdliwą brokatową kokardką.
    - Według twoich standardów, Al – gdy ostatnia ozdoba opuściła jego platynową czuprynę, Scorpius potrząsnął głową i przeczesał włosy palcami, po chwili delikatnie wygładzając je dłonią.
    - Dlaczego tu siedzicie? - spytał po chwili – Na Wielkiej Sali są całkiem niezłe pokazy do oglądania.
    - Jakoś nie spieszy mi się do podziwiania ich – mruknęła Lydia.
    Scorpius zmienił pozycję, siadając bokiem do nich i opierając się o ścianę.
    - Masz czego żałować, Zabini przed chwilą tańczył narodowy taniec Irlandii.
    - Co.
    Albus zaniósł się cichym chichotem.
    - Jak dużo piwa kremowego wypił?
    - Nie wiem, raczej niewiele – Malfoy wzruszył ramionami – Ale z Nottem chowali gdzieś Ognistą Whisky, resztę dopowiedzcie sobie sami.
    - Nie wierzę – zaśmiała się Lydia – Powiedz jeszcze, że jego ojciec gdzieś tam stoi i na to wszystko patrzy.
    - W sumie to tak. Stoi w rogu sali, zażenowaną minę chowa pod dłonią i gdyby nie był ciemnoskóry to dam sobie rękę odciąć, że byłby prawie tak czerwony jak rubiny w klepsydrze z punktami Gryfonów, no przysięgam.
    Dwójka Ślizgonów ponownie zaniosła się śmiechem. Wizja profesora Zabiniego umierającego ze wstydu na widok tańczącego syna była przekomiczna. Na co dzień poważny i wyniosły mężczyzna rzadko kiedy okazywał jakieś uczucia i emocje. Wstyd, który uzewnętrzniał w tamtej chwili na Wielkiej Sali był raczej czymś nietypowym, ale zabawnym jednocześnie.
    - Mam tylko nadzieję, że uda przekonać się Funke, żeby opchnęła mi niektóre zdjęcia – dodał Scorpius po chwili – Biedny Andrey, będę go miał na muszce do końca życia.
    - Prawie mi go żal – parsknęła Lydia.
    - Chodźcie – Malfoy podniósł się ze schodów i teraz stał nad nimi z wyciągniętymi rękami – Sami zobaczycie, obiecuję przedstawienie życia.
    Albus bez wahania podał dłoń przyjacielowi i wstał, pociągnięty przez niego do góry. Lydia poradziła sobie bez pomocy Scorpiusa.
    Z dwójką chłopaków ruszyła do Wielkiej Sali. Zatrzymali się pod jedną ze ścian, obserwując popisy Zabiniego, Samanthy i kilkorga innych uczniów ciągnących się w sznureczku i śpiewających jakąś dziecięcą wyliczankę.
    Przez jakiś czas stali tak, zanosząc się śmiechem i co chwila wskazując sobie palcami coraz bardziej kompromitujące popisy za dobrze bawiących się młodych czarodziei. W pewnym momencie dołączył do nich David z Renesmee i od nowa rozpoczęli wytykanie palcami.
    Dyskutowaliby tak jeszcze długo, gdyby nie przerwał im Jake.
    - Wrócili – powiedział.
    - Kto? - zainteresowała się Renesmee.
    - Nie twój interes, Green -  rzucił Jake chłodno – Chodźcie – skinął głową na resztę – McGonagall was woła.
    Lydia popatrzyła po przyjaciołach niepewnie, ale ruszyła z nimi za bratem. David został jeszcze chwilę, by wyjaśnić coś Renesmee, po czym do nich dobiegł.
    - Zgarnij jeszcze Samanthę – poprosił go Jake – Będziemy przy głównym wejściu.
    Nott skinął głową i wrócił się na Wielką Salę.
    Lydia w towarzystwie brata, Albusa i Scorpiusa skierowała się do głównych drzwi, przy których stała grupka aurorów w czarnych zimowych szatach, przyprószonych białym śniegiem.
    - Tato! - Albus ruszył biegiem w stronę mężczyzny, stojącego przy boku Jamesa. Lydia od razu zgadła, że jest to ich ojciec. Gdy mężczyzna się odwrócił, uderzyło ją podobieństwo Harry'ego do jego młodszego syna. Te same zielone oczy w kształcie migdałów, czarne włosy w wiecznym nieładzie i identyczny uśmiech. Główną różnicą były okulary i blizna, które posiadał dorosły Potter.
    Mężczyzna przytulił do siebie Albusa, cicho coś do niego mówiąc. Lydia przysunęła się bliżej Jake'a, uważnie obserwując ojca z synem. Mimo że z Albusem znała się już tyle czasu, nigdy wcześniej nie miała kontaktów z jego rodziną, nie licząc rodzeństwa i kuzynostwa uczęszczającego do Hogwartu. Jego ojca i wujka widziała na kartach z czekoladowych żab, innych członków rodziny na zdjęciach, jednak nie było to samo, co zobaczyć daną osobą w rzeczywistości. Na żywo ojciec Albusa był do niego jeszcze bardziej podobny.
    - Czasem mam ochotę go trochę oślepić, żeby zaczął nosić te okulary – mruknął stojący obok Scorpius – Wybraniec junior.
    - Coś nas ominęło? - David z uwieszoną na ramieniu Samanthą dołączył do nich, w towarzystwie Victorie, Deidre, Nathana i Tobiasa.
    Jake pokręcił przecząco głową.
    Kawałek dalej grupka aurorów rozmawiała z McGonagall przyciszonymi głosami. W końcu odwrócili się do przybyłych uczniów, jakby dopiero wtedy zauważyli ich obecność.
    - To wszyscy? - spytał wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna z łysiejącą głową, na której ostały się tylko nieliczne kępki, niegdyś kasztanowych włosów.
    Dyrektorka przebiegła po nich wzorkiem, po czym skinęła potakująco głową.
    - Złapaliście ich? - Victorie od razu przeszła do ataku. Zmrużyła duże, błękitne oczy, oczekując na odpowiedź aurorów.
    Ci przez chwilę milczeli, w końcu odezwał się ojciec Albusa.
    - Nie – na jego słowa wśród uczniów zaczęły się niespokojne pomrukiwania – Nie udało nam się ich złapać, jednak oddalili się oni od terenów Hogwartu, w najbliższym czasie nie powinni próbować dostać się w te okolice. Tak czy inaczej, uważam, że jeżeli wasi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, nie powinniście opuszczać szkoły.
    Zanim ktokolwiek z młodych czarodziei zdążył się odezwać, McGonagall wtrąciła swoje trzy grosze.
    - Jutro powinniśmy już otrzymać listowne odpowiedzi od waszych rodziców. Do tego czasu nie wychodzicie poza mury szkoły, a tymczasem możecie wrócić na bal.
    - Co jeżeli jednak wrócą? - nie odpuszczała Victorie.
    - Szkoła jest odpowiednio chroniona, nie ma szans, żeby dostał się tu ktoś nieodpowiedni... - zaczęła aurorka o ostrych rysach i prawie białych włosach.
    - Ale nie wiadomo kim oni są, prawda? - Tobias wypowiedział na głos to, czego wszyscy unikali – Skąd możemy mieć pewność, czy osoba z którą rozmawiamy jest zwykłym czarodziejem czy też Windyktantem?
    - Niestety nie mamy żadnej pewności. Jednak do Hogwartu nie wpuszczany jest nikt obcy. Poza tym nie sądzimy, by byli na tyle zuchwali, by od tak przejść bramy szkoły...
    I to prawdopodobnie będzie waszym błędem, pomyślała Lydia kąśliwie. Nie wiedziała o Windyktantach prawie nic, jednak była pewna, że nie należy ich lekceważyć ani nie doceniać.
    Tobias wyglądał jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili. Wzruszył ramionami i odwrócił się, odchodząc. Nathan po chwili dołączył do niego, Victorie i Deidre tymczasem skierowały się ku McGonagall.
    - Merlinie, aż mnie głowa boli od tych głupot, które opowiadają – mruknęła Samantha, przykładając dłoń do czoła – No i po co ty mnie tu targałeś, Nott? Wracamy na parkiet.
    Szturchnęła go lekko biodrem i ruszyli przed siebie. David zdążył się jeszcze odwrócić do nich i przesłać im rozbawione spojrzenie.
    Wtedy podszedł do nich Albus z ojcem i bratem.
    - Znaleźli Hagrida – powiedział na wstępie, bez większych ogródek.
    - Co z nim?
    - Jest w jednym kawałku i żyje. Jest lekko przemarznięty, zdezorientowany i nie bardzo wie co się działo pod jego nieobecność, ale poza tym wszystko z nim w porządku.
    Lydia odetchnęła z ulgą.
    - Gdzie go znaleziono? - spytał Jake.
    - W Zakazanym Lesie – odparł Harry – Aktualnie znajduje się w skrzydle szpitalnym, za niedługo będzie można go już odwiedzać. Wyprzedzając wasze pytania, nie mamy pojęcia czy jego zniknięcie ma coś wspólnego z Windyktantami. Na razie nie można z nim jeszcze rozmawiać, gdy tylko odzyska kontakt z rzeczywistością postaramy się wyciągnąć z niego jakieś informacje.
    W odpowiedzi pokiwali głowami w milczeniu.
    Lydia nie wiedziała o co jeszcze zapytać. Miała mętlik w głowie, ale cieszyła się, że Hagrid wrócił. I że żyje. Niepokoiło ją tylko pojawienie się Windyktantów tak blisko Hogwartu.
    Jake westchnął cicho. Popatrzył na Harry'ego i skinął mu głową w ramach podziękowania za informacje. Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę Wielkiej Sali.
    - Idziesz? - spytał, przekręcając głowę w stronę Lydii.
    - Zaraz wrócę na salę. Daj mi chwilę.
    Jake nie pytając o więcej ruszył dalej, Scorpius za nim, rzucając po drodze pełne nienawiści spojrzenie w stronę Jamesa.
    - Albus mówił, że nie miałabyś nic przeciwko spędzeniu świąt w naszym gronie – zaczął Harry.
    James, który prawdopodobnie słyszał tą informację chwilę wcześniej rzucił Lydii kpiące spojrzenie, przypominając jej tym samym aferę jaką zrobiła Albusowi w gabinecie McGonagall. Odpowiedziała mu pogardliwym grymasem.
    - No tak, jeżeli państwu nie będzie to przeszkadzało – odparła ojcu chłopaków, siląc się na delikatny i przymilny ton głosu.
    - Nie ma żadnego problemu – mężczyzna uśmiechnął się do niej, choć miała wrażenie, że przychodzi mu to z wielkim trudem. Na pewno cała jego rodzinka chce ją gościć pod ich dachem, czemu by nie? - Normalnie przyjechalibyśmy po was jutro po śniadaniu, jednak skoro już jestem na miejscu, mogę was zabrać już teraz. Tylko musielibyście się pospieszyć, muszę jeszcze wrócić do Ministerstwa.
    Albus spojrzał na nią.
    - Dasz radę się szybko spakować?
    Potaknęła głową.
    Harry spojrzał na zegarek.
    - Bądźcie tu za dwadzieścia minut. James, poszukaj Lily.


***


    W tempie ekspresowym przebrała się z sukni, spakowała najważniejsze rzeczy do kufra, zamknęła swoją płomykówkę w klatce, pożegnała się z Jake'm, Davidem i Scorpiusem, pomachała umierającym pod ścianą Samancie i Zabiniemu i razem z Albusem stawiła się przy głównym wejściu.
    Na miejscu czekał już Harry z Lily.
    - Gdzie James? - Albus rozejrzał się po korytarzu.
    Dokładnie w tym momencie chłopak wybiegł zza zakrętu i zaczął zbiegać po schodach, ciągnąc za sobą w powietrzu kufer i trzymając klatkę z sową pod ręką. Krzywo zapięta koszula wystawała mu spod szkolnego swetra, nie zawiązane buty groziły zjawiskową glebą, a nastroszona sowa wymachiwała skrzydłami i skrzeczała oburzona, na rzucającego nią we wszystkie strony właściciela.
    - Przepraszam – wysapał dobiegając do nich i odstawiając klatkę na ziemi i wiążąc buty – Byłem jeszcze na chwilę u Freda.
    Harry westchnął cicho.
    - No dobrze – spojrzał po nich i ruchem ręki wskazał, żeby ruszyli za nim.
    - Wiesz tato, myślę, że lepiej będzie jak zostaniemy na święta w Hogwarcie – odezwał się James, na nowo podnosząc sowę w klatce, nie zważając na jej pełne oburzenia wrzaski – Nie ma szans, żeby Fred wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Chyba, że weźmiemy, w jego opinii umierającą, Heather, wtedy myślę, że byłby w stanie zgodzić się przyjechać do nas.
    Wyszli na szkolny dziedziniec. Gwiazdy odbijały się w spokojnej tafli jeziora tworząc drugie niebo, lecz poza gwieździstymi punkcikami, lampami zwisającymi z murów Hogawartu i światłu przebijającemy się z trudem przez niektóre z okien zamku, panowała całkowita ciemność. Wyciągnęli różdżki i oświetlili drogę zaklęciem Lumos.
    Lydia słuchała słów Jamesa z gorzką świadomością, że to po części jej wina. Że jeżeli Fred nie przyjedzie do Potterów, bo będzie wolał siedzieć w Hogwarcie przy boku wpół żywej Heather, będzie mogła obwiniać tylko siebie. Znała zaklęcie mogące w tamtej chwili pomóc dziewczynie, znała je ze starych ksiąg znajdujących się w jej domowej bibliotece. A mimo tego milczała, gdy dziewczyna zanosząc się szlochem i  wykaszlując z siebie krew leżała na zaśnieżonej ziemi, a trucizna wnikała coraz głębiej w jej ciało. Odgoniła od siebie wyrzuty sumienia. Przecież i tak uratują Heather. Lydia tylko nie oszczędziła jej cierpienia i bólu, bo przecież nie miała powodów by to robić.
    - Z Heather będzie wszystko w porządku, Fred tylko potrzebuje chwili by sobie to uświadomić – z zamyślenia wyrwał ją głos Harry'ego.
    - Co się stało z Heather? - zainteresowała się Lily.
    - Przez przypadek natrafiła na Alfreda – odparł krótko Albus.
    - Na Alfreda? - spytała, a po chwili zorientowała się o czym mowa – Oh....
    Lydia zwolniła lekko kroku, starając się zachować jakąś odległość od rozmawiającego rodzeństwa idącego w krok za ojcem. James zauważył to i dorównał do jej kroku.
    - Wiesz, słyszałem, że kobieta zmienną jest, ale żeby tak popadać z jednej skrajności w drugą... Co cię nakłoniło do tego? Wizja pieczenia ze mną pierniczków?
    - Zjeżdżaj Potter, jesteś ostatnią osobą, z którą chciałabym spędzać te święta.
    - Wiesz, ja też nie szczególnie cieszę się z twojej obecności u nas w domu, Lestrange, tylko ja po prostu w przeciwieństwie do ciebie nie mam w krwi bycia złośliwym i wrednym dla całego świata.
    - Oh, to dobrze, bo jak po raz kolejny złamię ci nos, nie będę miała wyrzutów, że zrobiłam to tylko ze względu na twój krzywy ryj - odgryzła się kąśliwie.
    James wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu.
    - Właśnie o tym mówię. Jak ty biedactwo przeżyjesz ten tydzień?
    - Jeżeli starasz się mnie zirytować, to radziłabym ci przerwać w tym momencie, bo to ty możesz tego nie przeżyć.
    - No weź nie bądź taka nie miła, już powiedziałem rodzicom, że jesteśmy parą.
    Na te słowa Lydia zatrzymała się gwałtownie.
    - Chyba sobie żartujesz, głupi baranie.
    - Nie, mówię serio. Inaczej mama i tata nie zgodzili by się na to, żebyś przyjechała. Myślą, że jak przyjaźnisz się z Albusem i chodzisz ze mną to jesteś inna niż typowa Ślizgońska banda za ich czasów, że ze swoją ciotką nie masz nic wspólnego poza nazwiskiem i że staramy się pogodzić, wiecznie skłócone ze sobą dwa domy, że zacierasz wszystkie stereotypy o Slytherinie i Śmierciożercach, że jesteśmy pierwszy krokiem w kierunku pokoju w świecie czarodziei, że...
    Lydia w jednej sekundzie doskoczyła do niego i przyłożyła koniec różdżki do gardła chłopaka.
    - Zawsze wiedziałam, że masz żałosne poczucie humoru, Potter, ale to już nawet nie jest śmieszne – warknęła.
    - Coś się stało? - usłyszeli z dołu. Teraz Harry, Lily i Albus stali się tylko majaczącymi w ciemności punkcikami światła.
    - Wszystko w porządku – odparł głośno James – Lydia tylko musi zawiązać buta, zaraz do was dobiegniemy.
    Po chwili spostrzegli jak światełka ruszają powoli wzdłuż jeziora, choć jeden z wyraźnym oporem.
    - Naprawdę, nie mogę się doczekać, kiedy inteligencja skolonizuje ci czaszkę – dodała mrużąc oczy, po czym ruszyła biegiem w stronę oddalających się światełek.
   

***


    Gdy znaleźli się w Hogsmeade deportowali się do Doliny Godryka. Oświetlonymi uliczkami doszli do ładnego, dość sporego domu, gdzie na progu przywitała ich pani Potter. Znała ją z plakatów i gazet sprzed paru dobrych lat, gdzie kobieta występowała jako ścigająca Harpii z Hollyhead.
    Cmoknęła Harry'ego w policzek i usunęła się z przejścia, wpuszczając dzieci do środka.
    - Wchodźcie, wchodźcie. Połóżcie kufry pod ścianą i ściągajcie płaszcze. Chcecie coś do jedzenia?
    Akurat jedzenie było jedną z ostatnich rzeczy, na jakie Lydia miała ochotę w tamtej chwili. Jedyne czego potrzebowała to herbata owocowa i ciepłe łóżko.
    - Zresztą, co ja głupio pytam na pewno jesteście głodni! Zaraz wam zrobię kanapki, tylko ściągnijcie buty zanim pójdziecie na jadalnię, sprzątałam dzisiaj!
    Harry z Jamesem i Albusem zgłosili się do wniesienia kufrów do pokojów. Lydia z Lily nie zamierzały jednak korzystać z ich pomocy, nawet mimo tego, że musiały nieść swoje własnoręcznie, bo nie mogły jeszcze korzystać z czarów poza Hogwartem.
    Albus zaprowadził ją do jej tymczasowego pokoju. Nie był specjalnie duży, ale zdecydowanie przytulny i ładnie urządzony. Czarna drewniana podłoga, białe framugi, jasno miętowe ściany. Okna zasłonięte były białymi, długimi firankami w drobne kwiatki, meble były białe z dużą ilością wiklinowych dodatków, podwójne łóżko z kwiecistą pościelą miało metalową, czarną, zdobioną ramę. Na ścianach wisiały płyty winylowe, zdjęcia widoków i obrazy. Pod jedną ze ścian stała szafka zapełniona po brzegi kolorowymi książkami.
    Albus pomógł jej ustawić kufer w nogach łóżka, ona tymczasem postawiła klatkę z Hadesem na parapecie.
    Zeszli na dół do jadalni, gdzie siedzieli już wszyscy przy parujących kubkach i z wielkim talerzem kanapek na środku stołu.
    Piła gorzką herbatę, nie chcąc prosić o cukier. Przegryzając kanapki przysłuchiwała się rozmowom rodziny. Rozmawiali o Hogwarcie, o biletach na Mistrzostwa Świata w  najbliższe wakacje, o gnomach w ogrodzie, o prezentach i wizytach reszty rodziny. Słuchając ich czuła się tak dziwnie. U niej w domu nigdy nie spotkała się z takimi rozmowami. Znaczy się oczywiście, rozmawiali, na dużo tematów. Ale rzadko kiedy były to tak luźne i pełne ciepła rozmowy.
    Spojrzała na Albusa akurat w momencie, kiedy on patrzył na nią. Uniósł rozbawiony brwi, przyglądając się trzymanemu przez nią w rękach kubkowi.
    W odpowiedzi wzruszyła ramionami.
    Wciąż rozbawiony Albus podsunął jej cukierniczkę. Odpowiedziała mu uśmiechem. Za dobrze ją znał, by wiedzieć, że nie pije gorzkiej herbaty z przyjemnością.
    - Za nic w świecie nie mogłam znaleźć tych żółtych światełek z zeszłego roku, Harry – powiedziała Ginny – Dokopałam się nawet do ozdób, które Lily robiła z Suzanne przed pójściem do Hogwartu. Jestem pewna, że tych światełek nie ma na strychu.
    - Jutro kupimy nowe, jak już wrócimy z choinkami – odparł Harry, popijając herbatę – Albo poproś Hermionę lub Angelinę, jutro i tak przyjeżdżają z Ronem, Fredem i dzieciakami.
    - Tak chyba zrobię – odparła kobieta i wstała od stołu, spoglądając na zegarek – No, zbierajcie się powoli do spania, dzieciaki! Rano czeka nas trochę roboty.
   

***


    Siedziała na łóżku w  piżamie, przygotowując się do spania, kiedy usłyszała ciche pukanie do drzwi. Po chwili uchyliły się, a przez szparę w nich zajrzał Albus.
    - Mogę?
    Lekko zaskoczona potaknęła głową.
    - Coś się stało? - spytała.
    - Nie – chłopak usiadł na brzegu łóżka, wpatrując się w swoje stopy – Znaczy w sumie to tak. Chciałem pogadać, bo muszę komuś o tym powiedzieć.
    Wciąż zdziwiona, ale lekko zaciekawiona przysiadła się bliżej niego.
    - No słucham.
    - Bo... O matko, nie wiem od czego zacząć, ale mi głupio - przeczesał ręką włosy i popatrzył na nią uważnie, zastanawiając się jak dobrać odpowiednie słowa – Po prostu niech nie zdziwi cię stosunek moich rodziców do ciebie, okay? Oni myślą, że ja coś do ciebie czuję...
    - Nie, nie, nie zrozum mnie źle – zamachał rękami, gdy oczy Lydii rozszerzyły się do wielkości spodków – Kocham cię, ale nie tak. A oni myślą inaczej, bo jesteś jedyną dziewczyną o której opowiadam w domu. No i jeszcze to, że jesteś tu teraz.
    - Ale...
    - Czasem też coś wspomnę o Samancie, no ale co ja mam o niej więcej mówić? Dodatkowo Lily dorzuca oliwy do ognia, jak cały czas gada coś, że Al i Lydia to, Al i Lydia tamto.
    Zamilkł na chwilę.
    - Ale mi podoba się ktoś inny...
    Lydia skrzywiła się lekko. Też nie kochała Albusa w taki sposób o jakim myśleli jego rodzice. Był dla niej jak brat i nie chciałaby psuć tej relacji, jednak na słowa, że podoba mu się ktoś inny poczuła ukłucie zazdrości. Zwłaszcza, że nie znała żadnej dziewczyny, z którą Albus utrzymywałby więcej kontaktów niż na lekcjach. Może dlatego, że był lekko wstydliwy? Może to była dziewczyna z innego domu, z innego roku? A co jeśli to była jakaś koleżanka Rose? A co jeśli spotykał się z tą dziewczyną w tajemnicy przed nią, gdy mówił, że idzie spotkać się z kuzynką?
    - Z tym, że nawet nie mogę im o tym powiedzieć, przecież bym chyba umarł ze wstydu.
    - No weź Al, na twoim miejscu nie bałabym się powiedzieć rodzicom takiej rzeczy. Może mów o niej więcej niż o mnie, to się przyzwyczają, że to nie ja będę ich synową – zaśmiała się, wbrew sobie.
    Albus zakrył twarz dłonią.
    - Nie zrozumiałaś mnie jeszcze, Li. Ja im mówię o tej osobie tak samo dużo jak o tobie, tylko im nawet przez myśl nie przejdzie ta możliwość.
    - Co...
    - No a ty byś o tym pomyślała? - spytał gorzko, patrząc jej w oczy – Pomyślałabyś, że osobą, którą kocham jest Score?








____________________________________________
Rozdział dodany po miesącu, w dodatku trochę przykrótki, ale jest.
Mam nadzieję, że was jakoś specjalnie nie zawiódł.
Tak czy siak, z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze.  
Trochę późno, ale szczęśliwego nowego roku, czarodzieje! :)

czwartek, 25 grudnia 2014

VI "Cicha noca, tak liscie szeleszcza..."

        Powoli dochodziła północ, a bal wciąż trwał w najlepsze. Lydia ciężko opadła na krzesło przy wspólnym stole, który zajmowała razem z Albusem, Samanthą i Zabinim, Davidem i Renesmee Green oraz Jake'm i Bree.
         - Al, przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejnym tancerzem - jęknęła, spoglądając na stopy, na które niedawno wciągnęła trampki.
         - Chyba nie tańczyłaś z Zabinim - parsknęła za śmiechem Samantha.
         - Wypraszam sobie obrażanie moich tanecznych umiejętności - obruszył się Andrey, uśmiechając się szeroko, co nie było zbyt częstym widokiem.
         Widać było, że nie szczędził sobie piwa kremowego, był w wyśmienitym humorze.
         - Jeśli chcesz, możesz go przetestować jeszcze raz.
         Złapał Samanthę za nadgarstek i zaczął ją ciągnąć w stronę parkietu.
         - Na litość boską, puść mnie – zaśmiała się Samantha – Nie chcę, żebyś mnie tam zadeptał.
         - No weź, będzie fajnie – chłopak pociągnął ją mocniej, tak, że mimo stawianego oporu dziewczyna zbliżyła się do niego.
         - Z pewnością taki rodzaj śmierci jest super – Samantha delikatnie szturchnęła go w ramię, na co Zabini szybkim ruchem wziął ją na ręce i skierował się na parkiet.
         Na nic zdały się rozbawione piski i krzyki dziewczyny, Andrey puścił ją dopiero pośrodku tańczących.
         Z obserwowania pary wyrwał ją dźwięk odsuwanego obok krzesła.
         - Gdzie idziesz? - spytała podnoszącego się z miejsca Albusa.
         - Do Rose. Obiecałem jej, że z nią zatańczę.
         - Mhm.
         Lydia odwróciła wzrok i założyła ręce na piersi, wydymając przy tym wargi.
         - Lid, błagam cię...
         - Czy ja coś mówię? - parsknęła, wciąż nie patrząc na przyjaciela.
         - Nie, ale zachowujesz się jak...
         - Nie, dobrze wiesz, że jeszcze się nie zachowuję. Idź już do niej, przecież ci nie zabronię.
         - Wiesz, że nie znoszę kiedy tak robisz?
         - Wiem. Idź już.
         Kochała Albusa tak samo mocno jak kochała Jake'a. Była o niego zazdrosna, martwiła i troszczyła się o niego, ale w niczym nie pomagał jej fakt, że pochodzi z rodziny Potterów. Absolutnie w niczym.
         Po chwili usłyszała oddalające się kroki chłopaka. Zaraz potem usłyszała znajomy głos.
         - Lydia?
         Podniosła wzrok i zmarszczyła gniewnie brwi.
         - Oh, a to od kiedy mówisz do mnie po imieniu? - prychnęła, widząc Scorpiusa – Poza tym, czyżbyś zgubił swoją partnerkę?
         - Dalej masz zamiar się wściekać? - jęknął, siadając po drugiej stronie stolika.
         - Owszem, mam zamiar - dziewczyna odwróciła głowę, zaciskając usta w wąską kreskę.
         - Nawet po tym jak dokopałaś Dianie?
         Lydia drgnęła lekko.
         - Dokopałam jej, nie tobie, idioto – mruknęła, starając się nie dać po sobie poznać, że zaczęła się bać o konsekwencje swojego czynu.
         - I dlatego to ja z nią pogadałem i swoim urokiem osobistym przekonałem ją do zachowania pewnych wydarzeń dla siebie. Ale za różdżkę będziesz musiała mi oddać pieniądze.
         Lydia powoli odwróciła głowę w stronę chłopaka.
         - A zrobiłeś to dla... - przerwała. Nie chciała zadawać tego pytania.
         - Ciesz się, że ci uratowałem ci dupę, a nie doszukuj się powodów dla których to zrobiłem. Czasem zdarzają mi się lepsze dni.
         Lydia nie odpowiedziała, Scorpius też zamilkł.
         Szczerze mówiąc, męczyło ją trochę złoszczenie się na Scorpiusa, ale nie miała zamiaru dać za wygraną. Z drugiej strony czuła się z tym dziwnie, świadoma faktu, że może to wyglądać jakby była o niego zazdrosna.
         - Odpuścisz już sobie? - spytał Ślizgon po chwili.
         - Dlaczego miałabym to zrobić?
         - Bo ci goście z klubu gargulkowego to straszni kretyni.
         Lydia uśmiechnęła się kpiąco.
         - To okay? Ja uratowałem ci tyłek przed długim jęzorem Diany, ty nie będziesz się na mnie rzucać z pazurami i zębami, gdy tylko do ciebie się zbliżę – Score rzucił dziewczynie uważne spojrzenie - Gra?
         - Gra – oparła Lydia z pewnego rodzaju ulgą.
         - Świetnie – chłopak uśmiechnął się i wstał – Teraz mogę spokojnie iść po ciastka, bez obawy, że wyskoczysz gdzieś zza rogu i mnie zabijesz.
         Odmaszerował wesołym krokiem w kierunku stołów z jedzeniem.
         Westchnęła ciężko i podparła głowę na ręce opartej na stoliku. Nie chciała się do tego przyznawać, ale cieszyła się, że odpuściła Scorpiusowi. Nie tylko ze względu na nią, ale też ze względu na Albusa, który jako przyjaciel obojga po raz kolejny musiał być rozciągnięty między dwie skłócone strony.
         Przejechała wzrokiem po tańczących, szukając Zabiniego i Samanthy, kiedy jej wzrok zatrzymał się na całkowicie innej parze.
         Fred Weasley trzymał w objęciach Heather Clambell. Dokładnie tą samą, w której skórę całkiem niedawno weszła Lydia. Tą samą którą wtedy objął w pasie i pocałował w policzek, nie wiedząc, że to Lydia. A może wiedząc? Po krótkiej rozmowie z Fredem na boisku do Quidditcha już sama nie wiedziała, co  ma o tym myśleć.
          Heather była wysoka, w niezbyt dużych obcasach niewiele niższa od Freda. Miała gęste, kasztanowe włosy, spięte w wysokiego koka, z którego teraz uwolniło się parę luźnych kosmyków, delikatnie opaloną cerę i wesołe, błyszczące, piwne oczy. Jej długa, oliwkowa suknia, wirowała we wszystkie strony, gdy razem z Fredem przemierzali parkiet w dzikim tańcu.
         Zaśmiała się z wdziękiem, gdy chłopak okręcił ją wokół jej osi.
         Lydia odwróciła wzrok. Nie chciała na to patrzeć. Nienawidziła być zazdrosna, a ostatnio potrafiła być zazdrosna o wszystko i wszystkich. Rysując widelcem po pustym talerzu, układała sobie w głowie miliony scenariuszy, jak Heather zachowuje się jak ostatnia szmata a Fred zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę całe jego serce należy do Lydii, ponownie przechodzi przydzielanie do domu, trafia do Slytherinu i żyją długo i szczęśliwie.
         Lydia wydała z siebie kolejne ciężkie westchnięcie i wstała. Bijąc się z myślami skierowała się ku wyjściu. Potrzebowała się przejść, szczerze mówiąc nie mogła doczekać się końca balu, kiedy będzie mogła się spakować i wyjechać na święta do domu. Kiedy będzie mogła na spokojnie sobie wszystko przemyśleć, odpocząć i wyspać. Pod warunkiem, że senne koszmary znowu jej nie dopadną.
         Wyszła na korytarz i ruszyła w stronę mniej zatłoczonej części zamku. Dotarła na jeden z krużganków. Stanęła przy kamiennej barierce, wpatrując się w okrągłą tarczę księżyca. Lodowaty wiatr muskał jej nagie ramiona. Delikatnym ruchem odgarnęła włosy z twarzy.
         To wszystko było takie trudne. Nie mogła się zdecydować co czuje. Z jednej strony podobał jej się Fred i chciała doprowadzić wszystko do tego by byli razem. Patrząc na to z innej perspektywy nie chciała do czegoś takiego dopuścić. Co pomyśleli by ludzie, znajomi i przede wszystkim rodzina? Była pewna, że mogłaby nawet nie myśleć o powrocie do domu. Jej ojciec wyrzekłby się jej z miejsca, matka też pewnie byłaby niesamowicie wściekła. Jeżeli chodzi o nią samą nie miała pojęcia co o tym myśleć. Jeżeli chodziłoby o jakiegokolwiek innego Gryfona czy Zdrajcę Krwi nie miałaby żadnych obiekcji. Ale Fred...
         Przeklęła się cicho w myślach.
         Całą tą sytuacją tylko komplikuje sobie wszystko. Powinna poczekać, ochłonąć. Dać sobie czas na to, by wszystko co czuła w tej chwili do Freda jej przeszło, a do tego czasu ignorować to. Z drugiej strony strasznie kręciła ją myśl o czymś w rodzaju zakazanej miłości. Związki pomiędzy Gryfonami i Ślizgonami nie były jakimiś niezwykle rzadkimi wyjątkami, ale pary gdzie jedna z osób pochodzi z ortodoksyjnej czystokrwistej rodziny powiązanej ze Śmierciożercami, a druga jest Zdrajcą Krwi raczej się nie zdarzały. Słyszała tylko o jedynym takim przypadku, od Albusa. Jej dalsza cioteczna babka, Andromeda Black, która wyrzekła się rodziny na rzecz Zdrajcy Krwi. Ale czy ona tak chciała...?
         Potrząsnęła głową. Nie wiedziała czy chce. Nie wiedziała jak nazwać to co czuje do chłopaka. Nie mogła go kochać, bo go nie znała. Więc...?
         Nie. Koniec. Musiała przestać zadręczać się tymi pytaniami. Nie powinna nawet brać takich rzeczy pod uwagę, ze względu na swoją rodzinę. Poza tym Fred już kogoś ma...
         Oparła łokcie na kamiennej barierce. Wbiła wzrok w kontur ciemnych drzew Zakazanego Lasu, obserwując jak zebrany na ich koronach śnieżny puch skrzy się delikatnie w srebrzystym świetle księżyca.
         Nagle kątem oka spostrzegła niepokojący ruch.
         Skierowała spojrzenie w tamtą stronę i zamarła. Za murami, pustym polem kroczył najeżony jak szczotka Alfred. Węszył w powietrzu, kierując się w stronę zamku i powarkując co jakiś czas.
         Lydia powoli zaczęła wycofywać się w stronę drzwi. Musiała jak najszybciej znaleźć Albusa i coś z tym zrobić. Cokolwiek.
         Zanim jednak zdążyła zerwać się do biegu, usłyszała znany sobie, choć znienawidzony głos.
         - Lily! Lily, jesteś tu?
         Tylko nie on, proszę, tylko nie on, pomyślała błagalnie, kiedy na krużganek wkroczył James.
         - Cholera.
         - Też się cieszę, że cię widzę, Lestrange – rzucił chłopak na przywitanie.
         Ciemne włosy miał rozrzucone na głowie w jeszcze większym nieładzie niż zwykle. Policzki miał mocno zaróżowione, a na ustach błąkał się lekki uśmiech.
         Starając się go zignorować, ruszyła ku wyjściu, mijając go w milczeniu. Wtedy jednak chłopak zauważył Alfreda.
         - Co do...?
         Złapał ją za łokieć i odwrócił w swoją stronę.
         - Trzymaj się od tego z daleka – rozkazał, ruchem głowy wskazując na grasującego na dole Nundu.
         - Potter, idioto, puść mnie – wyrywała się chłopakowi i spojrzała na Alfreda – To ty trzymaj się od niego z daleka i nie wpychaj swojego wścibskiego nochala w nie swoje sprawy.
         - Dobra, dobra, tym razem to nie są twoje... – zaczął, ale Lydia przerwała mu w połowie słowa.
         - Akurat Alfred jest...
         - Skąd wiesz o...
         Zamilkli w tej samej chwili.
         - No tak, mogłem się spodziewać, że Hagrid pokaże go też wam – mruknął chłopak pod nosem.
         - Spodziewaj się dalej, ja się stąd zmywam – rzuciła Lydia i ruszyła ku korytarzowi, zmierzając do najbliższych schodów prowadzących na dół.
         Nie musiała czekać długo, aż James ją dogoni.
         - Nigdzie nie idziesz sama.
         - Akurat wolę iść sama niż iść z tobą, Potter.
         - Dobrze się składa, bo ja też. Ale z Alfredem sama się bawić nie będziesz.
         - Oh, no tak, Gryfoni i ta wasza święta odwaga i poświęcenie.
         James tego nie skomentował. Lydia też milczała, zbiegając w towarzystwie chłopaka w dół schodów.
         Chciała wrócić do Wielkiej Sali po Albusa. Nie mogła jednak zostawić Jamesa samego z Alfredem, bo dla niej byłoby to równoznaczne z ucieczką i pokazaniem chłopakowi, że Ślizgoni w swoim rzekomym tchórzostwie boją się nawet takiego zwykłego kotka. Nawet jeżeli ten kotek jest jednym z najgroźniejszych stworzeń na świecie, nie miała najmniejszego zamiaru pokazywać Jamesowi, że owego kotka się boi.
         Szli więc obok siebie z zaciętym minami, a ani jedno ani drugie nawet nie brało pod uwagę powrotu i zawołania kogoś starszego i bardziej doświadczonego. W większym stopniu z głupiej chęci pokazania swojej wyższości, w mniejszym z niechęci wkopania Hagrida z kolejnym nielegalnym zwierzakiem, który mu zwiał.
         Lydia nawet nie zastanawiała się, co zrobi gdy już znajdzie się przy nundu. Po prostu szła przed siebie, całą swoją postawą chcąc udowodnić Jamesowi jak bardzo ją denerwuje i jak mało boi się Alfreda. Gdy wyszła na dwór i uderzyło w nią lodowate powietrze, zawahała się na moment. Kiedy jednak James wyprzedził ją, nawet nie drgając na zimnie, zadarła nos jeszcze wyżej i dorównała do niego. Dopiero gdy stanęła w śniegu, a na stopach zaczęła odczuwać powody dla których ludzie nie chodzą w trampkach w zimie, zrozumiała, że to chyba nie było najlepszy pomysł.
Nie odezwała się jednak. Zacisnęła usta i dalej kroczyła przed siebie jakby obserwował ją cały świat.
         - Mam nadzieję, że miałaś jakiś plan w związku z tym maleństwem, skoro się do niego wybierałaś – odezwał się James, kiedy zbliżali się do bramy.
         - Niestety, byłam zbyt zajęta ignorowaniem twojej osoby, by móc nad tym pomyśleć – odwarknęła – Może jakbyś nie starał się przeszkadzać mi na każdym kroku to bym na coś wpadła.
         W odpowiedzi usłyszała tylko ciężkie westchnięcie, a po chwili poczuła jak chłopak łapie ją za nadgarstek.
         - Może poczekaj, skoro nie wiesz co robić?
         Lydia uniosła brwi, wyszarpując rękę.
         - Potter, nawet mnie nie denerwuj.
         Chłopak jednak mocno trzymał jej nadgarstek i nie puścił, mimo jej prób wyrwania się.
         - W takim razie powiedz mi, co zamierzałaś zrobić, jak już go znajdziesz?
         Patrzył jej stanowczo w oczy, ani na chwilę nie odwracając wzroku. Lydia też nie uciekła spojrzeniem, zmrużyła tylko powieki, za którymi kryło się rzucane Jamesowi wyzwanie.
         - A ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie – To co JA zamierzałam zrobić nie leży w twoim interesie.
         - Merlinie, czy wy wszyscy musicie tacy być? - James wywrócił oczami – Przestań zgrywać taką gwiazdę, bo sobie z nim nie poradzisz, a tylko...
         Dziewczyna mocniej szarpnęła ręką, uwalniając ją z uchwytu Gryfona.
         - Jak dobrze, że ty sobie poradzisz – syknęła.
         - Nie mówię, że sobie poradzę, dlatego...
         Przerwał mu krzyk. Przytłumiony, ale słychać było, że jego źródło nie znajduje się daleko.
         James wahał się tylko sekundę. Nie musiał się długo zastanawiać, co jest powodem krzyku. Zerwał się z miejsca, zostawiając poirytowaną Lydię samą.
         Ślizgonka nie czekała długo. Przeklęła się pod nosem i ruszyła za chłopakiem.
         Już z daleka widziała, że to nie był najlepszy pomysł. Na tle rozświetlonego gwiazdami nieba majaczyła wysoka postać w długiej sukience. Lydia nawet nie prosiła by nie była to ta osoba, o której myślała. Heather Campell prześladuje ją i najwyraźniej nie zamierza przestać.
         Nagle biegnący przed nią James zatrzymał się gwałtownie. Lydia z trudem wyhamowała tak, by na niego nie wpaść. Wyjrzała zza niego i zobaczyła to, czego się obawiała.
         Przed Heather, na schodach prowadzących w dół zbocza stał przyczajony Alfred. Powarkiwał cicho na dziewczynę, która w panicznej gorączce szukała różdżki. Gdy w końcu znalazła, wycelowała nią w potwora.
         - Drętwota! - czerwony błysk przeszył mrok nocy.
         Alfred cofnął się odrobinę do tyłu i wydał z siebie rozwścieczone warknięcie. Stworzenie było dwa, albo trzy razy większe od momentu, kiedy Lydia widziała go po raz ostatni. Nie chciała dopuszczać do siebie tej myśli, ale przez głowę przebiegło jej, że jak zaraz czegoś nie wymyślą, ten raz będzie ostatnim razem kiedy zrobi cokolwiek.
         James wyciągnął różdżkę, ale było za późno. Nundu skoczył w stronę Gryfonki.
         - Heather!
         Chłopak ponownie zerwał się do biegu.
         - Conjunctivis! - zaklęcie rzucone przez niego w biegu, trafiło potwora, rzucając nim o mur.
         Zwierzę skomląc, skuliło się w sobie. Nałożyło łapy na pysk, popiskując jak szczeniak. Lydii zrobiło się go szkoda. Bądź co bądź, próbowało tylko zabić Heather. Lydia nie miała mu tego w najmniejszym stopniu za złe.
         Teraz stała tylko i patrzyła. Jak nundu kuli się w sobie i miota na wszystkie strony. Lydia nie znała zaklęcia rzuconego przez chłopaka, nie wiedziała więc jak podziałało na zwierzę. Patrzyła jak James podbiega do skulonej w śniegu Heather. Dziewczyna trzymała się za brzuch i pokaszliwała, szlochając. Potter klęknął obok niej, kiedy przez masywne drzwi wypadł Fred i Albus.
         - James, czemu mnie... - Fred przerwał w połowie zdania, gdy tylko jego wzrok zatrzymał się na Gryfonce – Oh, nie, nie, nie. Heather...
         Rudowłosy padł na kolana obok przyjaciela.
         - Heather... - głos mu się łamał. Czułym gestem odgarnął pojedynczy kosmyk z twarzy dziewczyny.
         Albus podszedł do Lydii.
         - Co się stało?
         Ślizgonka pokręciła głową.
         - Potem ci powiem.
         Oparła głowę na ramieniu przyjaciela, obejmując jego rękę.
         Chciała stąd uciec. Z tego miejsca, od tej całej sytuacji, od tych osób. Od wszystkiego.
         - Skąd się tu wzięliście? - spytała cicho.
         Dopiero, gdy stała tak blisko Albusa uświadomiła sobie jak jej zimno. Przywarła do przyjaciela jeszcze mocniej, starając schować się przed, szamotającym jej suknią i włosami, zimnym wiatrem.
         - James nas... wezwał. Wiesz, te rodzinne połączenia.
         - Ugh, szczerze współczuję – mruknęła w odpowiedzi – Jakby więzy krwi nie były wystarczającym połączeniem.
         Albus tylko zaśmiał się tylko cicho pod nosem.
         Fred wziął Heather na ręce. Szeptał coś do niej, kiedy dziewczyna szlochała w jego szatę, zakrywając usta dłonią, spomiędzy której palców wypływała szkarłatna krew. Rudowłosy pospiesznie ruszył z dziewczyną do środka zamku.
         - Może byście coś zrobili? - prychnął na nich James, gdy jego kuzyn znikł za drzwiami.
         Lydia puściła ramię Albusa.
         - Mam ci tu zatańczyć czy może zaśpiewać?
         - Wystarczyłoby jakbyś pomogła – rzucił opryskliwie i odwrócił się tyłem do nich, obserwując nundu, które już nie był zdezorientowany co wściekły. Warczał, rzucając się na boki, jakby próbował coś ściągnąć z łba.
         Lydia spojrzała na Gryfona z rozbawieniem.
         - Jeszcze jakieś nieprawdopodobne życzenia, Potter?
         Chłopak przekręcił głowę i spojrzał uważnie na Lydię. Dziewczyna nie mogła rozszyfrować jego miny. Przez chwilę stali w milczeniu, lustrując się wzrokiem, gdy nagle coś błysnęło i wzleciało wysoko w  powietrze z samego środka Zakazanego Lasu.
         Ich oczom ukazał się Mroczny Znak stojący w białych płomieniach. Po chwili, czaszka i wąż rozwiały się w srebrny pył, który wraz z wiatrem odfrunął, mieszając się z tańczącym śnieżnym puchem.
         Lydia przypomniała sobie artykuł o Brendzie, który pokazał jej Al. Przypomniała sobie białe płomienie, liżące znak Czarnego Pana.
         Nie potrzebowała czasu, by połączyć ze sobą wszystkie fakty, już wiedziała.
         Windyktanci tu są.
         I kogoś zaatakowali.
         Przez jej głowę przeleciało tysiące różnych myśli i przypuszczeń.
         Hagrid.



***



         Lydia przez chwilę stała nieruchomo, a potem gwałtownie rzuciła się ku schodom, znajdującym się obok szamotającego się Nundu.
        W ostatnim momencie Albus złapał ją za rękę.
        - Al, puść mnie! - parsknęła, starając się wyrwać z jego uścisku.
        - Nie możesz tam iść – chłopak złapał ją za drugą rękę – To ciebie między innymi szukają.
        Lydia uspokoiła się trochę, uciekając spojrzeniem do miejsca, w którym przed chwilą jaśniał płonący Mroczny Znak.
         - Ale... Ale Hagrid...
         - Chodźcie – ton Jamesa był ponaglający. Złapał brata za łokieć i pociągnął go i Lydię do drzwi – Musimy szybko znaleźć McGonagall.
         - A Alfred? - Lydia zatrzymała się gwałtownie.
         James wepchnął ich do środka zamku.
         - Lećcie, ja z nim zostanę.
         Lydia miała ogromną ochotę się z nim posprzeczać, ale wiedziała, że w tej chwili czas był na pierwszym miejscu. A jej mokre i zmarznięte stopy na drugim.
        Nie oglądając się za siebie ruszyła więc z Albusem biegiem w kierunku Wielkiej Sali.




***



         Siedziała w gabinecie McGonagall ze stopami wysuniętymi w kierunku kominka, owinięta Ślizgońską szatą Jake'a.
         Obok niej stał Albus, za nią, opierając się o jej ramiona Jake, a na pozostałych krzesłach siedzieli Samantha, David i Scorpius.
         - Są wszyscy? - spytała dyrektorka, wchodząc do pomieszczenia razem z Jamesem Potterem.
         Jake zaprzeczył ruchem głowy.
         - Zabini skoczył jeszcze po Victorię, Nathana, Deidre i młodego Avery'ego. Zaraz powinni być.
        Kobieta skinęła głową i usiadła za biurkiem i spojrzała na zebranych uczniów, którzy obserwowali ją w skupieniu.
         Dyrektorka nawet nie zdążyła otworzyć ust, kiedy do pokoju wszedł Andrey z wymienionymi przez Jake'a uczniami.
         - Niestety nie mam więcej wolnych krzeseł, musicie stać – przywitała ich.
         - Jakoś przeżyjemy – mruknął chudy Krukon o wypłowiałych blond włosach, sięgających mu połowy pleców. Lydia znała go jako Tobiasa Avery'ego – Po co nas tu sprowadzono?
         McGonagall wzięła głęboki oddech i przedstawiła wszystkim całą sytuację związaną z Windyktantami, pomijając sprawę Alfreda. Wszystkie osoby z wyjątkiem dyrektorki, Zabiniego i Potterów, znajdujące się w tym momencie w pomieszczeniu, były dziećmi byłych Śmierciożerców. Wszystkie wiedziały o sytuacji z Windyktantami i wszystkie, gdy dowiedziały się o ich obecności w pobliżu Hogwartu, straciły dobry humor, który zdobyły podczas zabawy na Balu. Gdy zaczęły się poszeptywania, dyrektorka przerwała je ruchem ręki.
        - Póki co nie zadręczajcie się Windyktantami. Wyspecjalizowana grupa aurorów ruszyła już zbadać sytuację, która wydarzyła się przed chwilą w Zakazanym Lesie.
        - W tym mój ojciec - mruknął cicho Albus.
        - Zebrałam was, bo uznałam za stosowne poinformowanie was o całej sytuacji. Na razie pozostaje nam czekanie na informację od aurorów, do tego czasu będziecie musieli wrócić na Wielką Salę, nie możemy wywoływać zamieszania - kontynuowała McGonagall – W razie czego, starajcie się wszyscy trzymać w jednym miejscu, w miarę możliwości.
         Uczniowie popatrzyli po sobie zaniepokojonymi spojrzeniami.
         - Oprócz tego uznałam, że wszyscy powinniście pozostać na święta w Hogwarcie...
        - Ale... Nie! - zaprotestowała Lydia, gwałtownie podskakując na krześle.
         W końcu miała wrócić do domu. Od dawna chciała się zobaczyć z rodzicami. Od dawna chciała wrócić do ich posiadłości. Lubiła chłód i obszerność ich domu, puste, wielkie korytarze i sale, gdzie ogrom przestrzeni w większości wypełniony był tylko wyniosłością i perfekcją. Wszystko w ich domu musiało być idealne, nigdzie nie miało prawa osadzić się choćby ziarnko kurzu. Rodzice mimo swego dystansu potrafili być prawdziwym rodzicami i zachowywać się całkowicie inaczej niż poza murami ich willi.
        - Mamy prawo wrócić do domu!
         - Owszem, macie - przerwała jej bulwers dyrektorka - Jednak w zaistniałej sytuacji nie jest to dobry pomysł. Przykro mi.
        - Mi też jest niezmiernie przykro, że nie ma pani takiej władzy, by zabronić nam wrócić do domu! - fuknęła Lydia, zakładając ręce na piersi – Nie jestem pani własnością, a ani mnie ani naszych rodziców nie obchodzi co pani uważa za dobry pomysł a co za zły.
        McGonagall westchnęła ciężko, rzucając Lydii zmęczone spojrzenie.
         - Myślę, że jeżeli rodzicom na was zależy, nie będą naciskali na to byś...
        - To niech pani przestanie myśleć! - Lydia poderwała się z krzesła – Skąd pani może wiedzieć, gdzie będę bezpieczniejsza? Poza tym przepraszam bardzo, ale moi rodzice są w równym stopniu zagrożeni co ja. Rodzice tego palanta – wskazała ręką na Scorpiusa – są tak samo zagrożeni co on, Samantha czy David. Wszyscy na których polują Windyktanci...
        - To prawda – przerwała jej dyrektorka stanowczym głosem – Jednak wasi rodzice to dorośli ludzie, nie możemy im nakazywać co mają robić, a czego...
        - Aha, a nam już można? - prychnął David.
        - Niczego wam nie możemy nakazać, jednak możemy wam zapewnić bezpieczeństwo i...
        - Merlinie, nie wierzę – Samantha przetarła twarz dłonią – Bezpieczeństwo. Jasne. Mówi pani jakby nasze domy były oświetlone reflektorami, miały otwarte drzwi, zero zabezpieczeń, pośrodku rozłożony był czerwony dywan, a przed bramami rozwieszony był wielki napis WITAMY WINDYKTANÓW. Dobrze, że mi pani przypomniała, bo prawie o tym zapomniałam.
        - Travers, nie...
        - To nasi rodzice biorą za nas odpowiedzialność, nie pani – fuknęła blondynka przez nos, łapiąc Zabiniego za rękę i ciągnąc za sobą – Do widzenia. Chodź Andrey, pójdziemy znaleźć twojego ojca.
         Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe, a w pomieszczeniu zapanowała cisza.
        - Prześlemy ekspresowe listy do waszych rodziców, do czasu ich odpowiedzi nie opuścicie bram Hogwartu – dyrektorka przetarła dłonią zmęczoną twarz.
         Lydia poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
         - Jest możliwość, żeby Lydia spędziła święta u nas? - usłyszała głos Albusa.
        McGonagall spojrzała na niego uważnie.
        - Biorąc pod uwagę fakt, że twój ojciec to auror, myślę, że tak. Ale jak już zdecydowaliście tu, wszystko to zależy od jej rodziców.
        - Al, jak ty to sobie wyobrażasz? - parsknęła Lydia, odwracając się do chłopaka – Ja i twoja rodzinka pod jednym dachem? Fenomenalny pomysł, dwa na dziesięć.
         - Nie zakładaj z góry, że będzie źle...
        - Oh, na pewno będzie super – pokręciła głową – Pogadam sobie z twoim wujkiem jak moja ciotka zabiła jego bliźniaka, razem z twoimi rodzicami poplotkujemy na temat twoich zamordowanych dziadków, razem z twoim kuzynostwem pogramy sobie w durne Gryfońskie gierki, razem z Jamesem upieczemy pierniczki w kształcie Mrocznego Znaku...
        Widząc ból odmalowujący się na twarzy Albusa przerwała. James też to zauważył.
        - Lastrange, przystopuj trochę, co?
         - Co, nie chcesz piec ze mną pierniczków? - rzuciła, chcąc jak najszybciej ewakuować się z tej sytuacji – Jaka szkoda.
         Nie słuchając co mówią do niej inni ludzie, szybkim krokiem skierowała się do wyjścia. Mocno zatrzasnęła za sobą drzwi i dopiero gdy zbiegła na sam dół z drewnianych schodów i upewniła się, że nikt za nią nie wyszedł, pozwoliła sobie na płacz.
         Myliła się jednak. Prawie niezauważalnie ze schodów za nią zbiegł Jake. Podbiegł do siostry odchodzącej szybkim krokiem i przytulił ją mocno do piersi.
        Zacisnęła palce na jego koszuli i wtuliła twarz w fałdy przyjemnie pachnącej koszuli.
         - Jake, czemu jestem taka beznadziejna?



***



         Od jakiegoś czasu Lydia siedziała razem z Jake'm na ziemi, obok jednej z ogromnych choinek przyozdobionych na srebrno-biało. Co roku do Hogwartu znosił je Hagrid, tym razem przez jego nieobecność zająć się tym musiał Ted Lupin razem z grupką ochotników z ostatnich roków.
        Lydii trudno było się pogodzić z tą myślą, ale brakowało jej Hagrida i martwiła się o niego. Mimo że był zdrajcą krwi, w dodatku w połowie olbrzymem, Lydia nie umiała go nie lubić. Był jedną z pierwszych osób, które z taką otwartością i uśmiechem zwróciły się do niej w Hogwarcie. Był jej wyjątkiem od tej całej czystokrwistej szopki.
         - Mam nadzieję, że rodzice szybko po nas przylecą – powiedziała cicho, opierając głowę na ramieniu Jake'a.
        Chłopak odpowiedział dopiero po dłuższej chwili milczenia.
        - Właśnie, co do tego... Rodzice wysłali mi list, przyszedł dziś rano...
         Zaniepokojona tonem jego głosu, spojrzała na brata z lekkim strachem w oczach.
        - Chodzi o mamę...?
        Jake pokręcił przecząco głową, na co Lydia odetchnęła z ulgą.
        - Chodzi o to, że... - chłopak zawahał się, szukając odpowiednich słów – Chcą, żebyśmy zostali na święta w Hogwarcie.
         Lydia znieruchomiała.
        - Nie napisali co jest powodem tej decyzji. Powiedzieli tylko, że to nie mogą o tym napisać w liście. I że spotkają się z nami przy najbliższej możliwej okazji. Ale nie powinniśmy teraz wracać do domu.
        Lydia nie odpowiedziała. Wiedziała, że żadne słowa i tak nie zmienią teraz tej decyzji. Zastanawiała się tylko co się stało. Coś musiało się stać.
         - Myślisz, że chodzi o...
         - Nie wiem o co chodzi – Jake wzruszył lekko ramionami – Ale wrócę do domu, przynajmniej po to, by zorientować się co się dzieje.
         Lydia nie pytała jak ma zamiar to zrobić. Wiedziała, że jak Jake się na coś uprze, to to zrobi, bez względu na metody. A fakt, że ma do pomocy Zabiniego, którego ojciec jest zastępcą dyrektora zdecydowanie szedł na jego korzyść.
        Oparła się o ścianę i zaczęła się bawić wiszącą obok jej głowy srebrną bombką, obserwując swoje odbicie w niej. Miała podkrążone oczy, włosy były w tragicznym stanie, a blada cera wyglądała co najmniej na niezdrową. Lydia odwróciła wzrok.
         Była zła na rodziców, za to że napisali do Jake'a a do niej nie. Za to, że podejmują takie decyzje bez żadnego tłumaczenia. Zwłaszcza, że nie miała najmniejszej ochoty zostawać w tym roku na święta w Hogwarcie. Zaczęła na poważnie zastanawiać się nad propozycją Albusa. Gdyby spędzała święta u Potterów, mogłaby być z Albusem, miałaby okazję do wkurzania Rose czy Jamesa i przede wszystkim odegrałaby się na rodzicach, których strasznie by to zirytowało. Jednak nie wiedziała, czy propozycja chłopaka jest dalej aktualna po tym co mu powiedziała.
        - Gdzie idziesz? - spytał Jake, gdy wstała.
         - Muszę przeprosić Albusa.
         Nie czekając na odpowiedź brata ruszyła do stolika, przy którym ostatnio widziała przyjaciela.
         Wciąż siedział tam razem z Rose, Lily i Hugo, grając w jakąś karciankę.
         - Al? - podeszła bliżej – Muszę z tobą pogadać.
        - Ale on nie musi gadać z tobą – oparła za niego Rose, kładąc na środku stołu błyszczącą na fioletowo-złoto kartę z Mirabellą Plunket.
        - Nikt cię nie pytał o zdanie, rudowłosa oszołomko – warknęła Lydia w odpowiedzi.
        - A ciebie nikt tu nie zapraszał, ty...
        - Rose!
        Albus rzucił kuzynce karcące spojrzenie.
        - No jasne! - Krukonka rzuciła wszystkimi kartami o stół – Gdzież bym śmiała się do niej nie miło odezwać! - wstała gwałtownie, odsuwając krzesło z głośnym zgrzytem i ukłoniła się w ironicznym geście, świergocząc – Przepraszam, o pani.
        Odwróciła się na pięcie i z zaciśniętymi pięściami odmaszerowała do oddalonego o kilka metrów stolika, przy którym siedziały koleżanki z jej domu.
         Albus patrzył za nią z rezygnacją.
         Lily i Hugo popatrzyli na siebie zmieszani.
         - Al... To my może...
        - Nie – chłopak wstał – To ja pójdę.
        Odszedł kilka kroków wgłąb sali, a Lydia podążyła za nim. Przez jakiś czas szli w milczeniu. W końcu dziewczyna postanowiła przerwać panującą pomiędzy nimi ciszę.
        - Al... Przepraszam.
        Chłopak nie odpowiedział. Wcisnął tylko ręce w kieszenie spodni i zawiesił wzrok gdzieś na drugim końcu sali.
        Lydia przeklęła go w myślach. Nienawidziła przepraszać. Było to dla niej równoznaczne z przyznaniem się do błędu, czego nie robiła prawie nigdy. Albus dobrze o tym wiedział i rzadko kiedy długo trzymał urazę. Choć może to z innych powodów...
        - Wiem, zachowałam się jak skończona kretynka, przyznaję - wyrzuciła z siebie. Musiała. Albus był jedną z tych osób, które stawiała wyżej niż własną dumę - Nie chciałam wtedy tego mówić...
        - Ale powiedziałaś.
        - Powiedziałam - przyznała Lydia - Tak. Powiedziałam. I strasznie żałuję. Wiesz, że nie chciałam cię skrzywdzić. Ani wtedy, ani nigdy. Nienawidzę cię krzywdzić, choć wiem, że robię to często. Za często. Prawie cały czas. Matko, Al, jak ty wytrzymywałeś ze mną do tej pory? Tak strasznie cię przepraszam... - głos jej się łamał - Jesteś zakichanym masochistą.
        Chłopak zatrzymał się i spojrzał na Lydię badawczo, z lekkim rozbawieniem w oczach.
        - Nie jestem masochistą. Wcale nie krzywdzisz mnie cały czas.
        - Ale... - dziewczyna zaczęła się plątać we wszystkich uczuciach, myślach i przypuszczeniach, które nią teraz owładnęły. Zrezygnowana usiadła na schodach, na których stała - Po prostu przepraszam.
        Albus usiadł obok niej. Między nimi znowu zapanowała cisza.
        - Kocham cię, a miłość ma to do siebie, że czasem boli - odezwał się w końcu chłopak, łapiąc Lydię za rękę - Cierpienie jest chyba nawet istotą miłości.  Czasem krzywdzimy z miłości, czasem cierpimy przez miłość, ale ten cały ból jest wart piękna tego uczucia. Jest wart ogromu szczęścia, które daje nam poczucie bycia kochanymi.
        Lydia zacisnęła powieki, a pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Najpierw powoli, a potem w jednej chwili ześlizgując się na skraj żuchwy, zatrzymując się tam na moment, by po chwili wykonać samobójczy skok na kamienną posadzkę.
        - Nie mogę się na ciebie złościć kiedy płaczesz - powiedział Albus, udając poirytowanie.
        Uśmiechnęła się do niego zza mokrych oczu.
        - No i po mnie - mruknął Ślizgon.
        Lydia śmiejąc się cicho przytuliła się do przyjaciela, na co on objął ją ramieniem.
        - Za twoją miłość dałabym sobie połamać serce - wyszeptała.
        - Wiem - odparł chłopak z nosem w jej włosach - Ale nie zamierzam na to pozwolić.




______________________________________________

No. VI rozdział jest. Mało świąteczny nastrój, ale co ja zrobię, to przez ten brak śniegu. Nadrobię to w VII. Tak myślę.
Tak czy siak - chciałabym Wam podziękować. Wszystkim, którzy są ze mną, zwłaszcza tym, którzy byli jeszcze za starej historii. Jesteście najlepsi, naprawdę!
Chciałabym też złożyć świąteczne życzenia. Jestem w tym kiepska, ale musicie mi wybaczyć.
Życzę więc wam dużo radości, uśmiechu  zadowolenia z życia. Spełnienia marzeń, prawdziwych przyjaciół i prawdziwych miłości. Sukcesów, masy książek, a tym, którzy sami coś piszą - mnóstwa weny! Spędźcie te święta w spokojnej atmosferze, odpocznijcie od szkoły i bawcie się świetnie w sylwestra!
(a sobie to życzyłabym więcej komentarzy od Was *zaciska kciuki, myśląc życzenie*)
Lydia