niedziela, 24 sierpnia 2014

I "Ty przychodzisz jak noc majowa..."

          Gwałtownie zerwała się z łóżka, kuląc się w sobie, jakby ktoś uderzył ją w splot słoneczny. Znowu. Znowu przez ten sen.
          Oparła się o ścianę, łapczywie łapiąc powietrze. Śni jej się to już któryś raz z kolei, a mimo tego nie potrafi przestać na niego reagować tak samo. Za każdym razem budzi się z tym dziwnym uczuciem, jakby podczas snu coś siedziało jej na klatce piersiowej, nie pozwalając oddychać. Za każdym razem budzi się z tym samym poczuciem strachu, ściskającym jej żołądek zimnymi łapami.
          Bała się go, choć sama nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Kolejny głęboki oddech.
          Drzwi jej pokoju uchyliły się, a do środka weszła Brenda, jej mugolska opiekunka pod czyjej opiekę powierzyła ją McGonagall. Nie była do końca mugolem, była charłakiem. Czymś czym Lydia gardziła nawet bardziej od mugoli. Została wychowana w ideologiach i wartościach, mówiących, że jeżeli dziecko czarodziejskiej rodziny urodziło się bez magicznych zdolności, to znaczy, że nie było ich godne, pomimo magicznych genów. A jeżeli nie było godne magii, nie było godne niczego innego.
          - Wszystko w porządku? Znowu krzyczałaś – odezwała się łagodnie charłaczka.
          Była młodą kobietą o lekko azjatyckiej urodzie i gęstych, brązowych włosach, zawsze spiętych w koka. Teraz jednak chyba zapodziała gdzieś gumkę, bo kaskady kasztanowych włosów otulały delikatnie jej ramiona.
          Lydia przeklęła się w myślach. Musi przestać krzyczeć przez sen jak skończona ofiara losu.
          - Nic mi nie jest.
          - Na pewno? - Brenda usiadła na skraju łóżka, patrząc troskliwie na dziewczynę – Wiesz, że gdyby coś się działo...
          - Powiedziałam przecież! - krzyknęła dziewczyna – Jeżeli mówię, że nic mi nie jest to znaczy, że nic mi nie jest.
          - Tak, ale...
          Nie zbliżaj się do mnie, pomyślała Lydia, widząc kobietę wyciągającą dłoń w jej stronę, nie zbliża się.
          - Nie. Jesteś. Moją. Matką – wysyczała – I jak widzisz, żyję, to znaczy, że nic mi nie jest i spełniasz swoją rolę opiekunki idealnie. 
          Widząc zmiany zachodzące w twarzy Brendy, uśmiechnęła się w duszy.
          - A teraz nie-mamo nie-żyjącego-dziecka, prosiłabym, abyś opuściła to pomieszczenie. Dziękuję – uśmiechnęła się najsłodszym i najmniej szczerym uśmiechem na jaki było ją stać.
          Brenda przełknęła głośno ślinę i wstała.
          - Żeby tylko się to na tobie nie zemściło, Lydio – powiedziała cicho i wyszła, zostawiając dziewczynę samą.
          Co miało się na niej zemścić? Szczerość? 
          - Trzeba było urodzić żywe dziecko i nie narzekać później na słowa prawdy – mruknęła pod nosem, z trudem powstrzymując się, żeby nie krzyknąć za opiekunką.
          Dziewczyna wzruszyła ramionami i zsunęła się na ziemię. Spojrzała na zegarek. 6:13. Świetnie. Będzie miała czas, by wymoczyć się w wannie przed szkołą i przeczytać kolejny rozdział Wybitnych osiągnięć w czarowaniu.

*  * *


          Lydia wyszła na szkolny dziedziniec, uważnie spoglądając w niebo. Pogoda niczym jej nie zaskoczyła. Mimo iż był koniec listopada i logicznie rzecz biorąc powinien padać klimatyczny śnieg, tu w Londynie, jak na Londyn przystało, siąpił deszcz, wiał wiatr i nic nie zapowiadało, by miało to ulec jakimkolwiek zmianom. Jedynie temperatura wskazywała na jakiekolwiek powiązania czasowe z zimą, uparcie trzymając termometry w okolicach zera.
          Dziewczyna wypuściła powietrze z płuc, patrząc jak zamienia się w obłoczek pary a następnie rozpływa powoli. Była przyzwyczajona do zimna, nawet je lubiła. Teraz w szczególności. Kojarzyło jej się z chłodnymi lochami Slytherinu, miejscem, gdzie powinna się teraz znajdować. W tej chwili pewnie kończyłaby jeść obiad, a za chwilę Zabini wyciągnąłby ich na trening. Oh, na brodę Merlina. Ile oddałaby, żeby móc przelecieć się na swojej miotle. Jedyną, jaką widziała w ciągu ostatnich trzech miesięcy była słomiana zamiataczka, którą Brenda sprzątała podwórko. Tak więc przelecieć się z nią mogła co najwyżej od furtki do drzwi wejściowych.
          Także o treningu Quidditcha na razie mogła tylko pomarzyć. Teraz czekał ją trening piłki nożnej, mugolskiego sportu, który zdążyła pokochać już w pierwszej chwili, kiedy się z nim zetknęła.
Wprawdzie nie brała czynnego udziału w treningu, nie uważała też by ta gra miała jakiś większy sens. Dwudziestu spoconych kolesi biega za jedną, toczącą się po ziemi piłką, próbując kopnięciem trafić nią do bramki przeciwnika, bronionej przez jedynego nie spoconego kolesia na boisku. No naprawdę, zero urozmaiceń podobnych do tłuczków, tylko jedna bramka i w dodatku piłkarze, którzy po dziesięciu minutach meczu wyglądają jak spocone prosiaki.
          Na treningi przychodziła pooglądać, razem z resztą osób z którymi się tu trzymała, jeżeli można tak to ująć. Trzeba też napomknąć, że oglądanie sprawiało jej niesamowitą radość i napawało chorą satysfakcją.
          - Lydia, idziesz? - usłyszała zza siebie – Trening zaczyna się za pięć minut, a musimy jeszcze dość na halę.
          Odwróciła się na pięcie i odgarnęła z czoła zbuntowany kosmyk długich, atramentowo-czarnych włosów. 
          Stała przed nią wysoka dziewczyna o długich, nienaturalnie prostych blond włosach. Miała pociągłą twarz, duże szare oczy i ładnie okrojone, jasne usta. Do tego idealnie prosty nos, nienaganny makijaż na szczupłej twarzy i stylowe, zapewne i nie najtańsze, ubrania.
          Lydia uniosła wysoko brwi.
          - To znaczy... – dziewczyna lekko się zmieszała – Wypadałoby dojść na halę przed rozpoczęciem treningu.
          - Oczywiście – Lydia uśmiechnęła się promiennie, choć w jej uśmiechu trudno było doszukać się choćby grama szczerości – Chodźmy, Natalie.
          Ruszyła przed siebie, a blondynka dołączyła do niej. Szły w milczeniu przez kampus ceglanych budynków należących do szkoły, aż w końcu doszły do długiej budowli, przez której wielkie, uchylone okna słychać było pisk gumowych butów o podłogę, pokrzykiwania uczniów i trenera oraz echo kilkunastu piłek rozbijających się o ściany, podłogę i bramki.
          Weszły do środka, wciskając się na trybuny. Usiadły na drewnianych ławkach obok dwóch dziewczyn, które na ich widok pomachały im, uśmiechając się delikatnie. Nie trudno się domyślić, że w ich uśmiechach było tyle samo naturalności co w uśmiechu Lydii.
          - Dziś na treningu ma wpaść drużyna ze Southwarku – poinformowała Lydię i Natalie jedna z nich, średniego wzrostu blondynka o kręconych włosach. Była trochę przy kości, miała okrągłą twarz z ciemnymi oczami, a na głowie, zamiast opaski, okulary przeciwsłoneczne. Identyfikator wiszący na jej szyi mówił, że nazywa się Katie.
          Lydia uniosła brwi z zainteresowaniem i uśmiechnęła się jednym kącikiem wargi.
          - Wprawdzie to tylko mecz towarzyski, ale domyślacie się pewnie jak zareaguje trener, jeśli przegramy – dodała druga, wysoka szatynka o krótkich, równo przystrzyżonych włosach i niebieskich oczach.
          - Nie przesadzaj, Lora – parsknęła Natalie – Poza tym, nasi chłopcy na pewno nie przegrają.
          - Och, zdecydowanie – potaknęła Lydia – Jeśli gra Alex i Chris to na pewno nie przegrają.
          Trzy dziewczyny spojrzały po sobie niepewnie z lekkim strachem w oczach.
          Lydia wstała i delikatnie wygładziła zielony sweter, który miała na sobie.
Zeszła na sam dół trybun i idąc za drewnianym płotkiem skierowała się w kierunku ławki rezerwowych, na której siedzieli teraz wymienieni przez nią przed chwilą chłopcy, wiążąc sznurówki i poprawiając skarpety.
          - Cześć chłopaki – przywitała się przymilnym głosem, opierając skrzyżowane ręce na barierce.
          Dwóch nastolatków odwróciło gwałtownie głowy, lecz zanim cokolwiek zdążyli odpowiedzieć, Lydia zaszczebiotała wesoło:
          - Jak tam wasze leki alergiczne? Mam nadzieję, że wzięliście przed meczem. Wiecie, byłoby szkoda, gdybyście nagle na boisku dostali duszności, czy coś.
          - Lydia...
          - Albo... Ups! Matko, przepraszam, rzeczywiście, to NIE SĄ leki alergiczne.
          Wyższy z nich, szatyn z nazwiskiem Mitchelhill z tyłu koszulki rozejrzał się szybko dookoła.
          Dziewczyna spojrzała na niego, udając zaskoczenie.
          - Czemu się tak rozglądasz? O boże, no tak! Jeszcze raz przepraszam! Zapomniałam, że to co bierzecie – mówiła coraz głośniej, by w końcu przerwać i napawając się ich przerażeniem w oczach, dodać szeptem – jest nielegalne.
          Mitchelhill jeszcze raz się rozejrzał. Nikt poza paroma młodszymi graczami nie zwrócił na nich uwagi.
          - Poznaj mnie kiedyś ze swoimi rodzicami, naprawdę, muszę poznać ludzi, którzy spłodzili kogoś takiego – fuknął, wracając do wiązania sznurowadeł - Jesteś pewna, że nie oddali twojej duszy diabłu?
          - Miło, że się tak troszczysz o moją duchowość, Chris - zacmokała Lydia - Ale na twoim miejscu bardziej przejmowałabym się twoją nie do końca legalną zawartością plecaka.
          - A ty co, Alex? - nie czekając na odpowiedź Chrisa, przesunęła się w stronę drugiego chłopaka, o gęstych włosach w kolorze spalonej słomy – Nie powiesz mi nic ciekawego przed meczem?
          Alex nerwowym ruchem przeczesał włosy i spojrzał na dziewczynę. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął, pokręcił przecząco głową i zaciętą miną wbiegł na boisko, zostawiając kolegę samego.
          - No, Chris – Lydia wyciągnęła rękę i poklepała go po ramieniu – Nie zawiedź mnie, dzielny piłkarzu.
          Odwróciła się na pięcie z powrotem kierując się do grupki dziewczyn, rozmawiających ze sobą szeptem i rzucających w jej stronę nerwowe spojrzenia.
          Uśmiechnęła się do nich szeroko, błogosławiąc w myślach dzień, w którym to wszystko się zaczęło.


          Trzeci dzień jej pobytu w mugolskiej szkole. Szła szkolnym dziedzińcem przeklinając w myślach wszystko i wszystkich, miażdżąc spojrzeniem każdego, kto tylko śmiał napatoczyć się w jej linię wzroku. Z rękami wciśniętymi w kieszenie cienkiego, luźnego sweterka i torbą sportową zarzuconą przez ramię wyglądałaby na zwykłą nastolatkę. Wyglądałaby, gdyby nie nienagannie wyprostowane plecy, wysoko uniesiony podbródek i szybki, lecz wyniosły krok. Wszystko w jej postawie zaprzeczało byciu normalną. A bycie normalną w tym świecie oznaczało bycie mugolem. 
Wciąż mrucząc pod nosem wszystkie zaklęcia, którymi potraktowałaby każdą ze spotkanych osób, weszła na teren kampusu sportowego, kierując się w stronę największego budynku, w którym oprócz hali sportowej znajdowały się szatnie. 
          Gdy tylko znalazła się w środku, skręciła w pierwsze drzwi, nie zważając na znaczek na drzwiach, nieprzyzwyczajona do podziału szatni na męskie – damskie.
          Po paru krokach stanęła jak wryta. 
          Nie trafiła akurat na grupkę przebierających się dziesiątoklasistów. Nie trafiła też na wychodzących spod prysznica licealistów. Trafiła na Chrisa Mitchelhilla, jednego z najbardziej wpływowych i rozpoznawalnych uczniów, którego ojciec był właścicielem dość dobrze prosperującej sieci banków w Wielkiej Brytanii. Chris wbrew pozorom był całkowicie ubrany, lecz sytuacja w jakiej zastała go Lydia, była chyba o wiele bardziej kłopotliwa, niż gdyby zastała go tu świeżo po prysznicu, bez ręcznika zawiązanego wokół pasa.
          - No proszę, proszę – mruknęła, uśmiechając się szyderczo – Co my tu mamy?
          - To lek na alergię – odparł chłopak, po czym niewzruszony wrzucił białą tabletkę do ust i popił ją wodą – Poza tym dziewczynom nie wolno wchodzić do męskiej szatni, nie uczyła cię mama?
          - A ciebie mama nie uczyła, że nie wolno kłamać? - odparowała Lydia, robiąc kilka szybkich kroków i łapiąc mały słoiczek z tabletkami, zanim Chris zdążył ją powstrzymać.
          - Oddaj to – warknął.
          - Małe masz coś te tabletki na alergie – powiedziała, wznosząc słoiczek na wysokość oczu i machając nim delikatnie na boki. Niewielka ilość białych pastylek zadzwoniła o szklane ścianki.
          - Oddaj to – chłopak spróbował chwycić swoją własność, lecz Lydia zwinnym ruchem odsunęła rękę.
          - Spokojnie, to tylko lekarstwo, co nie? - parsknęła – Myślisz, że mi pomoże skoro mam uczulenie na idiotów?
          Chris złapał ją w pasie jedną ręką, drugą starając się wyrwać jej słoiczek. Szamotali się przez dłuższą chwilę. Wprawdzie Chris był wyższy i większy, jednak Lydia miała za sobą całe dzieciństwo walk z Jake'm, Scorpiusem, Zabinim i Davidem Nottem oraz niezliczoną ilość treningów i często brutalnych meczy Quidditcha.
          Słysząc jakiś dźwięk dobiegający z korytarza, zamarli w dziwnej plątaninie rąk i nóg, podczas której to wciąż Lydia była w posiadaniu szklanego słoiczka. 
          - Niech tylko mój ojciec się o tym dowie – wysyczał jej do ucha, na co uśmiechnęła się kpiąco. Co za przypadek, że musiała się natknąć akurat na mugolski odpowiednik Scorpiusa.
          - O czym? - zaśmiała się, oddychając ciężko. Chłopak znowu podjął desperacką próbę podcięcia jej nogi. Lydia jednak uczepiła się nią jego nogi, przez co Chris również stracił równowagę i zwalił się razem z nią na ścianę – O tym, że bierzesz narkotyki przed meczem, czy że nie dajesz sobie rady w szarpaninie z dziewczyną?
          Wprawdzie Lydia nie była na sto procent pewna czym były tabletki w słoiczku jednak po zachowaniu chłopaka wnioskowała, że ma rację. Mugolskie narkotyki nie były znane w świecie czarodziei, jednak pamiętała jak Albus opowiadał jej kiedyś o jakiejś grubszej aferze z nimi związanej, w którą razem z Jamesem zostali przypadkowo wmieszani, bo znaleźli się w złej dzielnicy Londynu o złej porze.
          - Nie chcesz wiedzieć, jak mój ojciec może udupić twoich rodziców – warknął – Oddaj mi to.
          - Twoje jaja też ma ojciec, że się tak za nim chowasz? - zaśmiała się kpiąco – Zaręczam ci, złotko, że twój ojczulek może nagwizdać moim rodzicom. I że możesz już mu powiedzieć, żeby zaczął się modlić o to, żeby to oni nie wpadli z wizytą do niego.
          Chris szarpnął się, po raz kolejny próbując wyrwać jej słoiczek, kiedy do szatni wpadł trener.
          - Mitchelhill! Ile jeszcze będziemy na ciebie czekać? - wrzasnął, po czym zamarł widząc chłopaka i Lydię splątanych w dziwnej pozycji.
          - Co... - mężczyzna urwał, a Chris natychmiast puścił dziewczynę, która niezauważalnym ruchem wsunęła słoiczek do kieszeni sweterka - Mitchelhill, jeśli chcesz się obściskiwać z dziewczynami rób to po lekcjach i nie w męskiej szatni! Chcę cię zaraz widzieć na boisku!
          Korzystając z okazji Lydia prześlizgnęła się do wyjścia, by mieć drogę ucieczki. Rzuciła wychodzącemu trenerowi udawane zmieszane spojrzenie i uśmiechnęła się szeroko do Chrisa.
          Zaczęła się wycofywać, krok po kroku, uważnie obserwując chłopaka.
          Ten po chwili podniósł na nią zmęczony wzrok i jęknął zrezygnowany:
          - Czego chcesz?


          Szła obok Chrisa korytarzem, wyprostowana i dumna jak paw, obdarzając wszystkich wkoło pogardliwym spojrzeniem. 
          Zawsze gardziła mugolami, ale to była raczej nienawiść i wzgarda na odległość. Nigdy nie miała z nimi jakiegoś bliższego kontaktu, poza paroma wypadami na jakie wziął ja Jake i Zabini do najbliższych mugolskich miasteczek, podczas których wrzucali zwierzętom do jedzenia kolorki ze sklepu Weasley'ów, po których właściciele na parę dni mieli różowe owce, niebieskie psy i krowy w czerwono-zielone łaty.
          Teraz mogła napawać się pogardą z bliska. 
          Nie potrafiła uwierzyć jak ci ludzie radzą sobie na co dzień bez magii. Jak mogą grać w tak bezsensowne gry jak siatkówka czy piłka nożna, podczas gdy istnieje Quidditch. Jak w ogóle mogą funkcjonować bez zaznania przyjemności z latania na miotle? Jak mogą musieć po coś chodzić, zamiast używać jednego prostego zaklęcia accio, jak mogą zachwycać się psami, kiedy istnieją jednorożce czy hipogryfy, jak mogą uczyć się tak nieprzydatnych rzeczy jak budowa fizjologiczna muchy, podczas gdy można nauczyć się jak robi się eliksir szczęścia!
          Nie rozumiała tego i nie chciała zrozumieć. Jej ojciec zawsze porównywał to do świń w chlewie. Człowiek nie rozumie dlaczego wszystkie naraz rzucają się na jedzenie, podczas gdy jest go tyle, że wystarczy dla wszystkich, a nawet zostanie więcej. Nie rozumie dlaczego tarzają się w błocie i we własnych odchodach, nawet jeżeli obok mają czystą ściółkę, którą zaraz i tak zjedzą. I w chlewie mogą znaleźć się dwa typy ludzi – ucywilizowani, lecz z tradycjami, oraz prostaccy i na swój sposób zacofani – ci pierwsi, oczywiście porównywani do rodów czystej krwi, arystokraci którzy brzydzą się świniami i nie będą chcieli poznawać przyczyn ich zachowania, nie chcąc zanieczyścić swojej szlacheckiej osoby samą obecnością tych brudnych zwierząt, lub mieszczanie, którzy te zwierzęta po prostu ignorują. Oraz ci drudzy – porównywani do zdrajców krwi – wieśniacy, usilnie starający się wytłumaczyć, że świnia jak każde inne zwierzę ma instynkt przetrwania, dlatego rzuca się na jedzenie nie zważając na jego ilość, że tarza się w błocie by ochronić się przed słońcem i natrętnymi owadami. Ludzie tak zachwyceni świniami, że potrafią się wmieszać w ich stado i razem z nimi zacząć tarzać w błocie. 
          Tak więc ku chwale wartości jej ojca, szła wyprężona jak struna, niczym arystokratka przez chlew, patrząc na mijających ją uczniów z należnym im obrzydzeniem.
          Gdybyście wiedzieli, robaki, zdawała się mówić jej mina, gdybyście wiedzieli, co mogę z wami zrobić jednym zaklęciem.
          Ale jako, że czarować poza Hogwartem nie mogła, jako, że nie miała ze sobą swojej różdżki, musiała pokazać im swoją wyższość na inny sposób.
          Idąc krok w krok obok Chrisa, weszła z nim do stołówki. Skierowali się pod ścianę, gdzie przy jednym ze stołów siedzieli znajomi chłopaka. Ci „ważni” znajomi.
          Gdy podeszli wystarczająco blisko kilkoro z nich podniosło wzrok unosząc brwi. Lydia odpowiedziała im spojrzeniem pełnym wyzwania, które było jedną z tych rzeczy, które odziedziczyła po ojcu.
          - Ona dzisiaj siedzi z nami – powiedział Chris, siadając.
          Lydia nie czekając na zaproszenie usadowiła się obok niego.
          - Co, co? - obruszyła się Natalie, z którą Lydia miała nieszczęście uczęszczać do klasy – Od kiedy to ty takie rzeczy ustalasz, Chris?
          - No właśnie – poparł ją chłopak, znany jako Alex Holland – Chyba coś ci się poprzestawiało...
          Chris uciszył ich gestem ręki.
          - Powiedziałem, że siedzi z nami to znaczy, że siedzi z nami. Jeszcze jakieś głupie pytania?
          - Owszem – parsknął krótko przystrzyżony blondyn w okularach – Z jakiej niby racji...
          - Pytanie o wasze głupie przemyślenia, było pytaniem retorycznym, Davis. Dla twojej informacji to takie, na które NIE oczekuję odpowiedzi – wycedził chłopak, rzucając wszystkim twarde, nie znoszące sprzeciwu spojrzenie – Jeszcze jakieś głupie pytania?
          Nastała głucha cisza.
          - Świetnie.
          Chris wstał, by odebrać swój lunch.
          - Coś ci przynieść? - spytał Lydii, unikając spojrzeń przyjaciół.
          Dziewczyna podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się krzywo.
          - Sałatka i frytki wystarczą.
          Chłopak skiną głową i odszedł w kierunku wydawalni.
          Przy stoliku zapanowało głuche, niezręczne milczenie. Ludzie patrzyli po sobie zmieszani, bojąc skierować spojrzenie na dziewczynę siedzącą na brzegu ławki.
          A ona, siedziała spokojna i wyprostowana, niczym królowa brytyjska, patrząc na nich wyniośle i uśmiechając się delikatnie, rzucała im nieme wyzwanie. Spójrzcie na mnie, robaczki. Spójrzcie a zmiażdżę was spojrzeniem.


          Spojrzała na zegarek na jej lewym nadgarstku. Mecz się przeciągnął, za oknem powoli robiło się ciemno. Pomimo że czerpała niesamowitą przyjemność z każdego spojrzenia rzucanego jej przez Chrisa czy Alexa, oglądanie rozgrywki zaczynało ją strasznie nudzić. Ziewnęła przeciągle i po raz kolejny w ciągu dziesięciu minut zmieniła pozycję. 
          Ławkę przed nią, Natalie, Lora i Katie zawzięcie zagrzewały drużynę swojej szkoły. Jak na złość, przed oczami Lydii stanęły trybuny w Hogwarcie, wysokie słupy w barwach domów, otaczające boisko do Quidditcha. Uderzyło ją wspomnienie pierwszego wygranego meczu, jako ścigającej Slytherinu, na trzecim roku, kiedy dostała się do drużyny.
          Zacisnęła pięści i podparła nimi podbródek.
          Tak bardzo wrócić do domu Brendy nie chciała jeszcze nigdy. Pomimo tego nie zamierzała dać chłopakom tej ulgi i radości, kiedy to zwinęła by się wcześniej z meczu.
          Pomimo oczu szczypiących na myśl o Hogwarcie, zdrętwiałych pośladek od siedzenia na niewygodnych szkolnych ławkach i wyjątkowo wielkiego znudzenia, postanowiła wytrwać do końca. I jak zwykle pogawędzić sobie wesoło z trenerem, na co Chris reagował stanami bliskimi omdleniom.
          Po raz kolejny zmieniła pozycję, na co Katie podskoczyła jak oparzona.
          Odwróciła się w stronę Lydii, odruchowo kuląc w sobie.
          Na widok tego odruchu, młoda czarownica zaśmiała się cicho pod nosem.

          Niecały tydzień po incydencie w męskiej szatni. Lydia siedziała znudzona w jednej z pierwszych ławek, w rzędzie pod oknami, oglądając widoki na zewnątrz i nie poświęcając ani odrobiny uwagi na przebieg lekcji. Nauczycielka muzyki wyklaskiwała jakąś melodię przed klasą, tłumacząc coś piskliwym głosem.
          Lydia poprawiła się w krześle i otworzyła zeszyt na ostatniej stronie, by móc kontynuować swoje bazgroły z poprzednich lekcji.
          Bezwiednie rysowała boisko do Quidditcha, kreśląc na nim kropki, kwadraty i strzałki, co miało być graficznym przedstawieniem ukochanej taktyki Zabiniego. Po chwili przeszła do szkicowania Nata Johnsona, jej ulubionego gracza, będącego ścigającym Srok z Monstrose, również jej ulubionej drużyny.
          Właśnie kreśliła w skupieniu jego idealną linię szczęki, gdy wszyscy wkoło zaczęli podnosić się z ławek. Wiedziała, że lekcja jeszcze się nie skończyła, więc przerwała rysowanie i ze zdziwieniem rozejrzała się po wszystkich.
          Odwróciła się do siedzącej za nią dziewczyny.
          - Dobieramy się w pary – wyprzedziła pytanie Lydii.
          Młoda czarownica westchnęła ciężko. Nienawidziła czegoś takiego.
          Jej ręka wystrzeliła do góry.
          - Tak, Lydio? - nauczycielka spojrzała w jej stronę znad wielkich, kolorowych okularów.
          - Mogę iść do pielęgniarki? Źle się czuję.
          Kobieta nie wyglądała na przekonaną, ale zgodziła się.
          Lydia wrzuciła piórnik wraz z zeszytem do torby i zarzuciła ją na ramię, kierując się do wyjścia.
          - Źle się czujesz, akurat – usłyszała po swojej prawej stronie.
          Na ławce siedziała Katie, jedna z przeuroczych koleżanek ze świty Chrisa. Przy okazji jedyna, która jeszcze pluła się o obecność Lydii.
          - Jeszcze słowo, a sama pogalopujesz do pielęgniarki - warknęła Lydia.
          Katie w odpowiedzi przesłała jej szeroki uśmiech, błyszcząc swoimi idealnie równymi zębami.
          - Uciekasz, bo wstyd byłoby być jedyną bez pary? - zaćwierkała, nachylając się w stronę Lydii – Ale powiedzmy sobie szczerze... Na co liczyłaś z takim ryjem, szmato?
          Na te słowa Lydia zrezygnowała z wcześniejszego planu wyminięcia Katie. Odwróciła się powoli w jej stronę, patrząc na nią z miną mordercy.
          Przez chwilę stała nieruchomo, po czym uśmiechnęła się delikatnie i biorąc potężny zamach wymierzyła cios pięścią prosto w nos Katie.
          Dziewczyna prawie spadła z ławki. Zasłoniła dłońmi nos, z którego tryskać zaczęła fontanna jasno-czerwonej krwi.
          - Lydio! - usłyszała oburzony pisk nauczycielki.
          - Najważniejsze, że twój jest idealny, co? - syknęła w stronę poszkodowanej blondynki i ignorując powrzaskiwania nauczycielki wyszła z klasy trzaskając drzwiami.



          Wprawdzie sytuacja ta nie skończyła się dla niej wesoło. Jej dłoń wyglądała niewiele lepiej niż twarz Katie. Jako, że nie mogła używać magii poza Hogwartem a Brenda było charłaczką, musiała wyleczyć ją mugolskimi sposobami – niewiele pomagającymi maściami i bandażami elastycznymi.           Mimo że od tamtej sytuacji minęło już dość sporo czasu, do teraz dłoń wdawała jej się we znaki.
          Poza tym czekało ją dość sporo wizyt u dyrektorki i szkolnego pedagoga. Lydia niewiele robiła sobie z tych rozmów, lubiła nawet to, że przez to omijały ją lekcje.


          Z decyzji o zostania do końca zrezygnowała po pięciu minutach.
          Naprawdę była zmęczona, poza tym w domu Brendy miała lepsze rzeczy do robienia, jak choćby czytanie książek. A okazję do obejrzenia treningu Chrisa przed powrotem, będzie jeszcze miała.
          Podniosła się, na co Natalie odwróciła głowę z zaskoczeniem.
          - Idziesz już?
          - Tak – odparła krótko, uznając jakiekolwiek wyjaśnienia za zbędne.
          Blondynka skinęła głową.
          - Cześć.
          - Cześć.
          Ruszyła w kierunku wyjścia, rzucając po drodze ukradkowe spojrzenie na boisko. Na widok wychodzącej Lydii Chris zatrzymał się z dezorientacją wymalowaną na twarzy.
          Może to jednak nie był taki najgorszy pomysł z tym wyjściem, pomyślała uśmiechnięta dziewczyna, po czym zbiegła ze schodów na korytarz, wpadając prosto na czyjś tors.
          - Ughm – parsknęła głośno – Patrz jak chodzisz, łajzo.
          - Urocza jak zawsze.
          Lydia podniosła wzrok, a jej najpierw zaskoczoną minę zastąpił szeroki uśmiech.
          - Jake!
          Rzuciła się na niego z takim impetem, że chłopak zatoczył się kilka kroków do tyłu.
          Chłopak ze śmiechem odpowiedział na jej uścisk.
          - Żyjesz? - spytał cicho, gdy przez dłuższą chwilę tylko powtarzała jego imię, z twarzą wtuloną w jego tors. Mimo że pomiędzy nimi było tylko dwa lata różnicy, Jake był od niej wyższy o półtorej głowy.
          - Nie zadawaj głupich pytań – wymruczała w jego szary sweter z naszywką Slytherinu na piersi – Weź mnie stąd, chcę być pochowana w domu.
          Jake pogłaskał ją delikatnie po włosach.
          - Po to przyszedłem.
          Lydia podniosła głowę i spojrzała bratu w oczy. Była to jedna z tych rzeczy, którymi nie różnili się ani trochę. Duże, granatowe i zacięte oczy Lydii były idealnym odzwierciedleniem oczu Jake'a.
          - Żeby mnie pochować? - parsknęła ironicznie w końcu wypuszczając chłopaka z objęć.
          - Pomyślałem, że chciałabyś sobie sama wybrać trumnę – odparł, uśmiechając się krzywo.
          - Zawsze byłeś taki troskliwy – westchnęła Lydia – Dbasz o mnie jak Score o fryzurę, jestem ci za to naprawdę wdzięczna.
          Jake przez chwilę przyglądał się jej z ukosa, po czym parsknął śmiechem.
          - Z czego rechoczesz? - dziewczyna szturchnęła go w ramię.
          - Nic się nie zmieniłaś.
          - Wciąż tak samo zachwycająca, wiem – teatralnym gestem poprawiła włosy – A teraz tak na serio – szturchnęła go palcem w klatkę piersiową – Skąd się tu wziąłeś?
          - Deportowałem się razem z McGonagall – powiedział, robiąc krótką pauzę w oczekiwaniu na pytania Lydii. Jednak ona nie zamierzała o nic pytać, tylko wpatrywała się w niego wyczekująco – Wracasz wcześniej do Hogwartu. Byliśmy u tej Brendy, ale powiedziała, że jeszcze nie wróciłaś ze szkoły. No więc przyszliśmy tu. McGonagall poszła załatwić parę rzeczy z dyrektorką, a ja poszedłem poszukać ciebie. Woźny powiedział, że jedyni uczniowie są teraz na hali sportowej albo na kółku bilogicznym czy coś takiego. No to stwierdziłem...
          - Nie, nie, nie – w końcu przerwała mu Lydia – Dlaczego? Dlaczego wracam wcześniej?
          - Przeszkadza ci to? - zapytał w odpowiedzi, udając, że nie widzi prawdziwego sensu pytania siostry.
          - Dobrze wiesz o co mi chodzi – fuknęła dziewczyna – Coś się stało.
          - Nie, nic – zaprzeczył od razu – Pytaj McGonagall, to jej decyzja.
          Skinęła głową. Nie wierzyła mu, za dobrze go znała i wiedziała kiedy kłamie.
          - Chodźmy – złapał ją za nadgarstek i pociągnął w stronę wyjścia.
          Widząc woźnego na drugim końcu korytarza, wytrwale szorującego podłogę mopem, wpadł jej do głowy pewien pomysł.
          - Poczekaj.
          Wyrwała się i pobiegła do męskiej szatni. Szybko znalazła wzrokiem plecak Chrisa. Otworzyła go, przetrzepując kieszenie w poszukiwaniu małego słoiczka z tabletkami. W końcu go znalazła.
          - Bingo.
          Otworzyła butelkę z colą, którą chłopak miał ze sobą i upuściła ją na ziemię razem z plecakiem, tak, by wyglądały, jakby po prostu spadły z ławki. Na suchą podłogę wysypała kilka tabletek ze słoiczka, który położyła delikatnie w kałuży coli, razem z plastikową zakrętką.
          Wychodząc spojrzała z zadowoleniem na swoje dzieło.
          - Panie McCourtney! - zawołała woźnego, stojącego do niej tyłem – Koledzy prosili mnie, żebym przekazała panu, że przed treningiem rozlała im się cola w szatni i miło byłoby jakby pan to posprzątał przed zakończeniem meczu.
          - Czy ja wyglądam na służącego? - warknął w odpowiedzi staruszek. Mężczyzna był uderzająco podobny do Flitcha. Tak samo stary, tak samo irytujący i tak samo wścibski i podejrzliwy. Lecz tym razem Lydia uznała te cechy za wyjątkowo korzystne.
          Zanim dziewczyna zdążyła wyjaśnić cokolwiek, mężczyzna mrucząc zrzędliwie pod nosem ruszył w kierunku męskiej szatni.
          Lydia uśmiechnęła się wrednie pod nosem i podbiegła z powrotem do Jake'a.
          - Możemy iść.
          Rzucił jej pytające spojrzenie.
          - Później ci opowiem – obiecała.
          Ruszyli w stronę wyjścia, kiedy zza głównych drzwi do hali wybiegł Chris. Patrzył na nią podejrzliwie, całą drogę w jej kierunku.
          Lydia przesłała mu uroczy uśmiech.
          Mijając ją, rozmyślił się, zatrzymał i zawrócił, łapiąc ją za nadgarstek.
          Przez chwilę patrzył jej w oczy, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie umiał znaleźć słów, lecz Lydia go wyprzedziła.
          - Nie obwiniaj się, Chris – powiedziała pozornie łagodnym tonem, wyszarpując swój nadgarstek – To ja jestem jedną z tych złych rzeczy, które przytrafiają się dobrym ludziom.
          Odwróciła się do brata i razem z nim wyszła z budynku, zostawiając Chrisa samego.


_______________________________________

Jak zawsze proszę o komentarze - karmią weną i niewyobrażalnie mi pomagają (:

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Prolog.

Z radością przedstawiam Wam prolog nowej Krwi! (tak, wcześniejsza wersja nawet nie miała prologu D:)
Jak już pisałam wcześniej, jest parę rzeczy pozmieniane, jednak to wciąż ta sama historia i mam nadzieję, że będziecie czytać ją z przyjemnością.
No i jak zawsze - przymilnie żebrzę o komentarze (':


___________________________________

          Słońce powoli chyliło się ku horyzontowi, zalewając swoim ciepłym blaskiem góry i doliny. Drzewa rzucały coraz dłuższe cienie, kolorowe promienie wesoło migotały na tafli płynącej rzeki. Przy wodospadzie niedźwiedzie walczyły o skaczące ryby, na brzegu ptaki czekały na resztki tego, co zostanie z posiłku brunatnych drapieżników.
          W oknie zamku stojącego na zboczu jednej z gór stał mężczyzna, przyglądający się niedźwiedziom z daleka. Był wysoki i dobrze zbudowany. Słońce oświetlało jego twarz przeoraną zmarszczkami starości i zmęczenia. Zimne i pełne stanowczości oczy mieniły się wszystkimi kolorami. Na głowę pokrytą szczeciną ciemnych włosów zarzucony miał kaptur czarnego, długiego zdobionego płaszcza, który zaszemrał cicho o kamienną posadzkę, gdy jego właściciel odwrócił się od okna i zrzucił kaptur.
          Teraz można było zauważyć ciemne tatuaże wypełzające na jego szyję spod okrycia ramion. Były tylko niezrozumiałymi fragmentami większej całości, lecz nawet z tak niewielkich kawałków widać było słabo bijącą, mętną poświatę.
          - Nad tahavad tappa sõbranna – odezwał się - Nagu ka tema sõbrad.
          - Nad ei puuduta mind – dodał po chwili, podchodząc do wielkiego, bogato zdobionego biurka i opierając na nim ręce - Aga ilma nendeta ei ole meil tüdruk. Need on olulised tema jaoks. Kas te saate aru?
          Z głębi pomieszczenia wyszedł wilk. A raczej stworzenie do wilka podobne, wielkości dorosłego nosorożca. Miał srebrną sierść, złote oczy, a wokół niego unosiła się niewielka, błyszcząca mgiełka. 
          Zwierzę uniosło górną wargę, odsłaniając imponującej wielkości kły i wydało z siebie głuchy warkot.
          Mężczyzna skinął głową.
          - Jah. Peame võtma seda varem.
          Chwycił jeden z leżących na stole pergaminów i orle pióro zanurzone w fiolce z atramentem. Szybko nabazgrał krótką wiadomość, odczekał chwilę, dając czas na wyschnięcie atramentu, po czym zwinął pergamin, przewiązując go czerwonym sznureczkiem.
          Podszedł do stojącej w rogu komnaty klatki i wyciągnął ze środka pokaźnej wielkości ciemno brązowego puchacza. Przywiązał wiadomość do jego nóżki, po czym wypuścił zwierzę na parapet.
          - Minerwa McGonagall, dyrektorka Hogwartu – powiedział, otwierając wielkie okno na oścież.
          Sowa nastroszyła pióra i zamachała skrzydłami w geście buntu.
          Mężczyzna podrapał zwierzę po główce.
          - Wiem, że to daleka podróż, Lete. Ale możesz być pewna, że zostaniesz sowicie nagrodzona.
          Ptak jeszcze kłapnął dziobem napuszony, po czym wzbił się do lotu.
          Jej właściciel patrzył za nią przez chwilę, po czym z powrotem zamknął okno.
          - Nie tylko ona się tam będzie musiała wybrać – powiedział do siebie, po czym podciągnął prawy rękaw, odsłaniając dziwne symbole, skrzące się delikatnie.
          - Prohvetlik unenägu, Lydia Lestrange – wyszeptał, dotykając jednego z nich, a którego jasna poświata rozbłysła mocniej - See on veri, Lydia. Veri teie esivanemad.



          Za oknem szalała śnieżyca, poruszając gwałtownie koronami drzew, które w świetle latarni ulicznych rzucały zbłąkane cienie na ciemne ściany pokoju, w tym na jedną, na której zegar wskazywał 3:37. Na małym łóżku siedziała zamyślona postać z kolanami podciągniętymi pod brodę i pustym wzrokiem zapatrzona w widok za szybą.
          Od dwunastu tygodni prawie w ogóle nie spała, odliczając godziny do zakończenia tej męczarni. Tak, gdyby nie ta idiotyczna sytuacja sprzed trzech miesięcy, nie byłoby jej teraz tutaj. Nie żałowała swojego zachowania z tamtego momentu. Wręcz przeciwnie, była z siebie dumna i pewna, że jej dziadkowie też by byli. Żadna niedorobiona Puchonka nie będzie obrażać jej rodziny. Rodzice podzielali jej zdanie, nie omieszkali się też wspomnieć o tym McGonagall. 
          Sama rozmawiała z matką i ojcem. Ojciec naciskał na przeniesienie jej do Durmstrangu, w końcu to tam uczęszczała jego matka, a jej babka. Ponad to, w ich opinii zagraniczna szkoła górowała nad Hogwartem, głównie ze względu na dziedziny magii na które kładziono tam nacisk. 
          Mimo tego, coś nie pozwalało jej opuścić Hogwartu. Nie chciała się do tego przyznawać, ale podświadomie wiedziała, że to nie jest kwestia przyzwyczajenia. W Hogwarcie zaczynała piąty rok i uważała to miejsce za swój dom, to prawda, ale ze względu na ludzi. I wcale jej się to nie podobało. Zawsze chciała być osobą samowystarczalną, nie przywiązującą wagi do nikogo i niczego. Niestety, nie potrafiła tak. Nie należała do osób towarzyskich, nie potrafiła też okazywać uczuć tak jak należało. Składała się z samych skrajności a często i przeciwności, a jednak znaleźli się ludzie, którzy pomimo jej wad zaakceptowali ją i którzy pomimo jej pragnienia indywidualności, zostali przez nią zaakceptowani i do których się przywiązała. Nie miała zamiaru ich zostawiać. Dobrze czuła się w ich towarzystwie i była pewna, że zawieranie kolejnych nowych znajomości, budowanie jakiejkolwiek silniejszej relacji byłoby dla niej zbyt ciężkie.
          Wiedziała, że większość z jej... przyjaciół wyraziłaby chęć przeniesienia się do Durmstrangu razem z nią, gdyby wystąpiła taka konieczność. Ale Chęci a Możliwości jak od dawna wiadomo leżały na mapie daleko od siebie. A możliwości jej najbliższego przyjaciela leżały wyjątkowo daleko, jeśli nie na innej mapie. 
          Tak. Można śmiało rzec, że mapa Albusa Pottera leżała na najwyższej półce, w najdalszym regale, w sklepie znajdującym się w dawno zapomnianym miasteczku na drugim końcu świata. Cała rodzina młodego czarodzieja to "najwięksi bohaterowie wszech czasów". Ojciec pokonał Czarnego Pana, a cała reszta wielce przysłużyła się do wygranej w bitwie o Hogwart, która mimo że wydawać mogłaby się być zwykłą bitwą, ważyła losy całego świata czarodziei jak i mugoli. Oświadczenie im, że chce się dobrowolnie uczęszczać do szkoły w której uczą czarnej magii byłoby dla nich jawną zdradą i wyrzeczeniem rodziny. Już sam fakt, że Albus znalazł się w Slytherinie tworzył dla nich dosyć kłopotliwą sytuację, choć nie dawali tego po sobie poznać.
          Dziewczyna nigdy nie wypowiadała się źle o rodzinie przyjaciela, w końcu, bądź co bądź, on też był jej częścią, ale zawsze była przekonana, że wybór Tiary Przydziału w jakiś sposób ich podzielił. Nikt o tym nie mówił, ale ona była tego pewna, z resztą jak wszystkich swoich racji.
          Dlatego też, ze względu na swoich przyjaciół, opuszczenie Hogwartu nie wchodziło w grę. Jedyną opcją, pozostałą w tej sytuacji, było przyjęcie na siebie kary. Kara, którą odsiadywała teraz, była niczym w porównaniu do tego co powinno ją czekać. Tak naprawdę powinna teraz gnić w jednej z celi Azkabanu. Do końca życia. Nie miała pojęcia dlaczego oprócz małego grona osób McGonagall nikogo nie poinformowała o tym co zaszło. Dlaczego nie zgłosiła do Ministerstwa Magii użycia klątwy Cruciatus na innym uczniu. Każdy powinien to zrobić na miejscu dyrektorki. Każdy. Obowiązkowo. Jednak dyrektorka Hogwartu zawsze wolała działać według własnych zasad. Mimo tego, chyba nikt nie rozumiał postępowania Minerwy w tak poważnej sytuacji. Zamiast wezwać Ministerstwo, by mogło przeprowadzić rozprawę wobec niepełnoletniej jeszcze Lydii, ta wysłała ją na 3 miesiące do świata mugoli. Przez 3 miesiące musiała żyć jak jedna z nich. Jedyny kontakt ze światem magii jaki miała to systematyczne przerabianie materiału, który mieli przerabiać inni uczniowie Hogwartu. Do dyspozycji miała kilkanaście książek. Wszystkie inne magiczne przedmioty zostały w jej sypialni w lochach Slytherinu. Dyrektorka stwierdziła, że nie ma zamiaru jej skreślać z listy uczniów, bowiem wie, że dziewczyna bardzo przysłuży się światu czarodziejów. Dodatkowo wie, że tak naprawdę to nie chciała tego zrobić, nie chciała użyć tej klątwy, a kara, która ją czeka ma służyć także jej bezpieczeństwu. Bezpieczeństwo. Skoro dla McGonagall definicją bezpieczeństwa czarownicy czystej krwi jest pobyt w niemagicznym społeczeństwie, to chyba powinna poważnie zacząć się zastanawiać nad wizytą u św. Munga. No bo przed czym miał by ją niby chronić świat mugoli?
          Dziewczyna gwałtownie oparła się plecami o ścianę.
          Po za tym, w jakim świecie żyje ta kobieta? Przecież dobrze zna wymagania do użycia zaklęć niewybaczalnych. Jest świadoma tego, że ktoś musi pragnąć krzywdy drugiego, by zaklęcie zadziałało tak jak ma zadziałać. A ona chciała tego bardzo mocno. Z całego serca. Mała wścibska Puchonka, musi wpychać swój długi nos wszędzie gdzie nie powinna. W takim razie musi też ponieść tego konsekwencje. Dobrze wiedziała, że Cedrella, jest czułym punktem Lestrange'ów. Żaden ród czystej krwi nie obnosiłby się z śmiercią potężnej czarownicy, która zginęła z ręki szlamy. Ponadto ta żałosna uczennica z Huffelpuffu, wyzywając resztę jej rodziny zasłużyła na Cruciatusa. Gdyby tylko Al jej nie powstrzymał, a McGonagall nie pojawiła się nagle znikąd, ta cała Alice skończyłaby jak rodzice profesora Longbottoma. Mimo tego, dyrektorka nie wszczęła odpowiednich środków. Pamięć Alice została zmodyfikowana tak, że zapomniała o całej tej sytuacji, a ona wysłana tu gdzie teraz, do mugoli. 
          Ale nie na długo. Za tydzień wróci do Hogwartu, a wtedy rozstrzygnie się co będzie z nią dalej. W końcu spotka przyjaciół, rodziców i brata. Jake. Tak naprawdę to za nim tęskniła najbardziej. Zawsze gdy go potrzebowała był przy niej i służył pomocą. Był dla niej oparciem w każdej sytuacji, zastępował ojca, który nigdy nie miał dla nich zbyt dużej ilości czasu, a gdy już poświęcał im uwagę potrafił być tylko surowy i władczy. Brakowało jej go. Był najbliższą osobą jaką kiedykolwiek miała.
          Ześlizgnęła się z łóżka sięgając po Historię Hogwartu, gdzie za okładką wsadzona była jedna z niewielu rzeczy, które pozwolono jej ze sobą wziąć. Zdjęcie. Miała na nim 11 lat. Jej pierwszy rok w Hogwarcie. Jake stał obok niej, dumny, w szmaragdowej szacie do gry w Quidditcha. W tle majaczyły ciemne kontury zamku. Machali do aparatu, a chłopak raz po raz, dostawał w głowę zbuntowanym tłuczkiem. Zaśmiała się słabo z tego widoku, a po policzku spłynęła pojedyncza łza. Otarła ją szybkim ruchem ręki. Ona nigdy nie płacze.
          Zresztą został jeszcze tydzień. I znowu go spotka. Jego i przyjaciół. I rodziców. Mimo wszystko ich też jej brakowało. Ponownie wsunęła zdjęcie za okładkę książki, którą następnie odłożyła na biurko. Przykryła się kołdrą, ułożyła wygodnie i zamknęła oczy, by móc w końcu zasnąć i obudzić się o kilka godzin bliżej jej wyjazdu.


          Znowu jej się to śniło. Zimno i ciemno. Wycie wilków, krzyki ludzi.  Gęsty las, bieg po wąskich zamszonych ścieżkach. Przyspieszony oddech. Nieduża polana, oświetlana przez ogromną tarczę księżyca. Martwe ciała porozrzucane na ziemi. Znowu wycie, tym razem jednego wilka. Białe światło. Zimno. Lód skuwający wszystko wkoło w nienaturalnie szybkim tempie. Krew przy nieboszczykach zabarwiająca lód swoim szkarłatem. I głos. Cichy szept, dudniący w jej czaszce głuchym echem.
          To krew, Lydio. Krew twoich przodków.

wtorek, 5 sierpnia 2014

w slowach cichych skapana jak w deszczu

Cześć.
Jej, tyle mnie tu nie było, że aż nie wiem co napisać na wstępie i od czego zacząć. I w takim wypadku chyba przejdę do sedna od razu.
W ostatnim czasie poważnie zaczęłam się zastanawiać nad powrotem tutaj. to jeszcze nic pewnego i w ogóle, ale jeżeli faktycznie chciałabym coś z tym zrobić dalej to chyba potrzebuję Waszej motywacji.
Historia, którą bym tu pisała, dalej będzie historią Lydii. Ale nie chcę kontynuować tego, co już tu napisałam, bo czytając to kilkukrotnie dostrzegłam dość sporo błędów i wyłapałam parę (ekhm. parę, oczywiście, że tylko parę) wątków, które bym zmieniła, usunęła lub poprowadziła inaczej. Dlatego teraz pytanie do Was - czy jeżeli zrobiłabym coś takiego, dalej bylibyście ze mną? Oczywiście nie liczę na wszystkich obserwatorów, sama wiem jak jest. Ale chciałabym mieć przynajmniej parę z Was na samym początku, w szczególności dlatego, że wspaniale się dla Was kiedyś pisało. ta historia dalej będzie tą samą historią, lekko zmienioną. Mam na myśli relacje niektórych postaci, wygląd niektórych, może trochę inaczej wprowadzone wątki. Ta sama historia, którą myślę, że po prostu będzie mi łatwiej pisać w delikatnie zmienionej wersji.
Nie zakładam, że wszystkie zmiany Wam się spodobają, no ale... wstępnie co Wy na to?

Przepełniona nadzieją i trzymająca kurczowo przy sobie niedawno przybyły entuzjazm i drobinki weny
Lydia