wtorek, 28 października 2014

IV "I księżycem sen srebrny płynie...


           Kamienna ściana odsunęła się ze zgrzytem, wpuszczając Lydię do Pokoju Wspólnego Slytherinu. Jake musiał udać się na spotkanie prefektów, więc wracała sama, w niezbyt przyjaznym towarzystwie natrętnych myśli o wilku z jej snów.
           W pomieszczeniu siedziała większa część Slytherinu, pomimo zbliżającego się Balu Bożonarodzeniowego, nauczyciele nie szczędzili uczniom prac domowych. Odnalazła wzrokiem wolny stolik i usiadła przy nim, ruchem różdżki zapalając drobną lampkę.
           Zarzuciła sobie torbę na kolana, wyciągnęła z jej środka czysty papirus, fiolkę z atramentem i pióro, po czym sięgnęła po Ojczysty panteon, ojczyste spory, z którego korzystać miała przy pisaniu wypracowania na historię magii. Nie mogąc znaleźć książki wyrzuciła całą zawartość torby na stolik.
           - Szukasz czegoś?
           Podniosła głowę. Po drugiej stronie stolika dosiadła się Samantha z wielkim tomiszczem oprawionym w skrzącą się wszystkimi kolorami oprawkę.
           - Nie – parsknęła Lydia w odpowiedzi, przeglądając wszystkie książki, które wyrzuciła – Wywaliłam to tak dla zabawy.
           - Czyli tak jak myślałam – Samantha wzruszyła ramionami, nie zrażona ironią w głosie przyjaciółki.
           Wielką księgę położyła na stół z takim impetem, że jego mocne nogi prawie ugięły się pod naciskiem.
           Lydia spojrzała sceptycznie na okładkę tomu.
           - Nigdy nie zrozumiem co was skłoniło do pójścia na wróżbiarstwo – westchnęła.
           Samantha wycelowała w nią palcem.
           - Nie doceniasz potęgi wewnętrznego oka ludzi obdarzonych. Ani...
           - Tak, tak... - Lydia uniosła dłonie w obronnym geście – Ani potęgi fusów z super-kaw, zaczaiłam po ostatniej dyskusji na temat wróżb. Nie musisz się już martwić, chodzę na kawę z mieczem i tarczą, na wypadek jakby fusy miały zamiar mnie zabić.
           - Dobra – blondynka wydęła wargi – Pogadamy jak któraś z moich wróżb się spełni.
           - Nie ma sprawy, będę czekać.
           Lydia wrzuciła wszystkie książki z powrotem do torby. Nie znalazła szukanej, więc pióro, atrament i papirus również schowała.
           - Czekaj – Samantha zatrzymała ją, gdy chciała wstawać od stołu – Score mówił coś o jakichś Windyktantach...
           - Ogłosił to publicznie całemu Hogwartowi, czy wysilił swój mózg na tyle, żeby powiedzieć tylko wam?
           Na myśl o Scorpiusie ogarnęła ją złość. Była zła na niego i na siebie – za to że dała się tak wkopać, za to, że w ogóle się tym przejmowała i za to, że jeszcze mu nie nawrzucała jaki wielkim jest idiotą.
           - Szczerze mówiąc mało mnie interesuje co Malfoy mówi innym ludziom, naprawdę – Samantha zrobiła obojętną minę – W każdym razie mało zrozumiałam z tego co on plótł, ale wspominał, że wie to od ciebie... - nie dokończyła, rzucając Lydii znaczące spojrzenie.
           Dziewczyna wzruszyła ramionami.
           - Nie wiem za dużo. Tyle, że prawdopodobnie to jakaś grupka kretynów usiłująca pozbyć się nas ze świata czarodziei.
           - Nas?
           - No nas jako Śmierciożerców i ich rodziny – Lydia wyciągnęła z torby zwinięty papirus i rozwinęła go przed przyjaciółką, która pochyliła się nad nim, uważnie studiując jego treść.

Purytanizm - ruch religijno-społeczny w XVI i XVII-wiecznej Anglii, mający na celu "oczyszczenie" Kościoła anglikańskiego z pozostałości po katolicyzmie w liturgii i teologi. Początkowo działając jako ruch wewnątrz anglikanizmu, purytanie stopniowo oddzielali się od niego, tworząc odrębne wspólnoty religijne, czasem nazywane nonkonformistycznymi.


           - I co w związku z tym? - Samantha uniosła brwi.
           - W sumie to nic. McGonagall powiedziała, że tak ich też nazywają, purytanie – Lydia włożyła pracę z powrotem do torby – Znalazłam to na szlabanie u Blackwood, ale w sumie po przeczytaniu tego nie wnosi to nic nowego. Oprócz tego skąd wytrzasnęli tą nazwę, ale to i tak nic przydatnego.
Samantha zamyśliła się.
           - Na to wygląda – westchnęła i skrzyżowała ręce na piersi – Że też czarodzieje potrafią upaść do poziomu mugoli. Zdrajcy Krwi, nic więcej.
           Lydia potaknęła. Chętnie ponarzekałaby z Samanthą na ten temat, jednak musiała napisać jeszcze zaległe wypracowanie na historię magii. I znaleźć jakieś informacje o Nundu. I białych wilkach.
           Wstała od stołu.
           - Widziałaś Albusa?
           - Chyba poszedł gdzieś spotkać się z Rose – odparła blondynka, przecierając zmęczone oczy – Albo z kimś innym z tej jego radosnej ferajny.
           Lydia skrzywiła się z niesmakiem, jednak zrezygnowała z opcji odszukania Ala i odciągnięcia go od jego zadufanej kuzynki. Postanowiła wrócić do biblioteki i jeszcze raz przeszukać półki w poszukiwaniu Ojczystego panteonu..., czy książek o groźnych magicznych stworzeniach.
           Drogę do biblioteki znała na pamięć. Idąc zamyślona korytarzem nie zwracała większej uwagi na otoczenie. Cała jej uwaga skupiona była na wilku z jej snów.
           Zaczęła rozważać opcję poproszenia Samanthy o zajrzenie do swojego sennika. Jednak wątpiła, by to pomogło jej w jakiś sposób. Sennik chyba nie przewidywał sytuacji w której senne koszmary przenoszą się do świata rzeczywistego.
           Była tak pochłonięta swoimi myślami, że nie zauważyła stojącej tyłem do niej postaci i wpadła w nią z impetem.
           - Matko, nie nauczyli cię nigdzie, że nie staje się na środku korytarza? - parsknęła z wyrzutem.
           Dopiero wtedy zauważyła w kogo weszła, i aż oblała się rumieńcem. Miała nadzieję, że w mdłym świetle rzucanym przez świeczki ze ścian nie widać jej zaczerwienionych policzków.
           - Nie, ale wspominali za to o małych, wrednych Ślizgonkach, które za wszelką cenę będą chciały mnie staranować – odparował Fred Weasley.
           - No to chyba nie bardzo wychodzi ci to unikanie zagrożenia – mruknęła, odsuwając włosy z twarzy i szybko wymijając chłopaka.
           - Pewnie dlatego, że tego nie robiłem – uśmiechnął się krzywo.
           W odpowiedzi Lydia rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie, chcąc jak najszybciej uciec od tej głupiej sytuacji.
           - Ej no, weź zaczekaj!
           Zatrzymała się, czując jak serce głucho rozbija się w jej klatce piersiowej i uniosła brwi w pytającym geście.
           - Jak idziesz do biblioteki to pójdę z tobą.
           - Kto powiedział, że chcę z tobą iść, Weasley?
           - No ja, teraz – podbiegł do niej – Wiesz, jak to mówią, razem raźniej i w ogóle.
           - Nie wiem kto tak mówi, ale na pewno nie Ślizgoni – odparła, mimo stwarzanych pozorów ruszając obok Freda korytarzem.
           Chłopak westchnął, uśmiechając się ciężko.
           - Prawie zapomniałem, że żyjecie w innym świecie.
           Nie odpowiedziała, jedynie mocniej ścisnęła materiał szaty. Nie wiedziała co ma mówić, jak się zachować. Z jednej strony chciała wypaść przed nim jak najkorzystniej, z drugiej nie chciała zachowywać się nie po Ślizgońsku. To jest bardzo łatwe do zauważenia, kiedy Ślizgoni zachowują się inaczej względem kogoś z innych domów, na czele z Gryfonami.
           - Nie widziałaś może Jamesa? Szukam go dobre pół godziny – Fred na nowo podjął się rozmowy.
           Lydia prychnęła cicho.
           - Weasley, naprawdę? - na jej słowa chłopak zrobił rozbawioną minę – Jeżeli jeszcze nie zdążyłeś zauważyć, Potter jest ostatnią osobą, która interesuje mnie w jakikolwiek sposób. Nie obchodzi mnie gdzie był pięć minut temu, dwadzieścia, godzinę, tydzień, miesiąc, rok. Nie mogę tylko przeżyć faktu, że siedemnaście lat temu urodził się w Londynie, a nie w jakimś Honkongu, Warszawie, czy innej Barcelonie, i że nie wylądował w tamtejszej szkole.
           W odpowiedzi Fred wybuchnął śmiechem.
           - Jesteście przeuroczy, gdy tak po sobie jeździcie – zaświergotał – Będziecie mieć śliczne dzieci.
           W ciągu jednej sekundy coś w niej pękło. Te słowa rozerwały w niej zaporę emocji, zalewając całe ciało wybuchową mieszanką uczuć.
           Wydała z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy piśnięciem a jękiem, określający mniej więcej jej minę w tamtej chwili.
           - Merlinie – prychnęła głośno, gdy tylko odzyskała głos – Idiotyzm Gryfonów właśnie wzbił się na nowy poziom.
           Nie czekając na odpowiedź Freda, która prawdopodobnie byłaby kolejnym durnym komentarzem o Jamesie, przyspieszyła kroku, chcąc zostawić chłopaka w tyle.
           - Ej! - rudowłosy krzyknął za nią – Żartowałem przecież!
           Nie odpowiedziała, tylko dumnie uniosła głowę do góry i skręciła na strome schody.
           - No weź! - przeskoczył po kilka schodków naraz, wyprzedzając ją – Nie mam aż tak kiepskiego poczucia humoru.
           - Oh, nie – zaprotestowała z sarkazmem – Jest fenomenalne.
           Przez chwilę panowała cisza, wypełniona tylko przez tupot pary stóp.
           - Śmiesznie się denerwujecie – powiedział Fred – Może dlatego James tak lubi was wkurzać.
           - Wesley, jeżeli nie chcesz wylądować na dole tych schodów w trybie ekspresowym, radziłabym ci zamknąć jadaczkę.
           Chłopak zaśmiał się tylko cicho, ale się nie odezwał.
           Po krótkiej chwili ujrzeli wejście do biblioteki. Przed wielkimi, drewnianymi drzwiami z mosiężnymi zdobieniami stał wcześniej wspominany James Potter, w towarzystwie Heather Campbell i Louisa Weasley'a.
           Lydia zacisnęła wargi. Akurat ich musiała tu teraz spotkać.
           - No patrz – mruknęła – Znalazłeś swoją zgubę i swoją dziewczynę – nie mogła się powstrzymać przed dodaniem tego ostatniego słowa – Leć do nich.
           Zanim Fred zdążył cokolwiek jej odpowiedzieć, skręciła szybko i weszła do ogromnego pomieszczenia. Dziękowała Merlinowi za otwarte drzwi. Gdyby nie to, musiała by chwilę spędzić na siłowaniu się z nimi, a tym samym skazać się na kilka sekund dłużej w niechcianym towarzystwie.
           Oddychając z ulgą i uspokajając nerwowo bijące serce skierowała się do działu z księgami o magicznych stworzeniach, zostawiając poszukiwania podręcznika na sam koniec.
           Podeszła do jednej z ogromnych półek, odczytując napisy na grzbietach książek, bądź wyciągając niektóre by dowiedzieć się tego z okładki lub by uważniej przestudiować ich zawartość.
           - Lydia?
           Dziewczyna odwróciła się. Przed nią stała wysoka brunetka z gęstymi, kręconymi włosami, związanymi w długi warkocz. W jej dużych zielonych oczach mądrość mieszała się z szaleństwem i radością. Miała na sobie za duży turkusowy sweter wciągnięty na białą koszulę z krawatem o barwach Ravenclawu i bordowe spodnie, a w jej uszach podzwaniały kolczyki o bliżej niezidentyfikowanym kształcie. Lydia kojarzyła ją tylko z widzenia, nie znała jej.
           - Lydia Lestrange? - powtórzyła dziewczyna.
           - Z tego co mi wiadomo, to tak właśnie mnie rodzice nazwali - burknęła szatynka w odpowiedzi.
           Brunetka uśmiechnęła się promiennie.
           - Stella Stormage - przedstawiła się, wyciągając rękę.
           Lydia niechętnie uścisnęła jej dłoń.
           - Mogę z tobą pogadać? - spytała Stella, na co Ślizgonka wzruszyła ramionami - Chodzi o Scorpiusa.
           - Nie mam zamiaru o nim rozmawiać - warknęła Lydia.
           - Dzielę pokój z Dianą i ...
           - Dianą...?
           - Grissom, tą z którą Score idzie na bal... - zaczęła, ale Lydia jej znowu przerwała.
           - Powinnaś chyba wykazać się odrobiną tej inteligencji, którą wam się przypisuje i zauważyć, że kilka sekund temu powiedziałam, że nie chcę rozmawiać o Malfoy'u. Ani o nim, ani tym bardziej o tym z kim idzie na bal, jasne?
           - Po prostu pomyślałam, że powinnaś wiedzieć, że Diana lubi bawić się ludźmi, dlatego też postanowiła odbić ci Scorpiusa.
           - Taaa... Czekaj, co? - Lydia wybuchnęła śmiechem – No nie, prędzej bym chyba dobrowolnie wybrała Hufflepuff niż została dziewczyną Malfoy'a.
           - No cóż, Diana żyje w świętym przekonaniu, że tak jest - powiedziała Stella lekko, odrzucając warkocz na plecy – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia czemu została przydzielona do Ravenclawu. Chyba Tiara wybiera dom na oślep, gdy czarodziej jest na tyle beznadziejny, że nie posiada cech żadnego z domów. No ale jak już mówiłam, doszłam do wniosku, że powinnaś wiedzieć.
           Lydia skinęła głową. Po usłyszanych słowach w głowie zaczęło rodzić jej się miliony planów na zmiażdżenie owej Diany.
           - Oh, czytasz "1500 niezwykłych i niebezpiecznych stworzeń"! - wykrzyknęła nagle Stella, zauważając książkę trzymaną przez szatynkę - Nie wiesz może, czy nie zamieścili tam w końcu chrapaków krętorogich?
           - Czego nie zamieścili? - spytała zdezorientowana Lydia z miną, która zawsze towarzyszyła jej na mugolskich lekcjach.
           - Chrapaków krętorogich, nie słyszałaś o nich? Rodzice moich przyjaciół złapali ostatnio przecudowny okaz! - dziewczyna z entuzjazmem wyrzuciła ręce do góry – Są cudowne!
Lydia pokiwała głową z udawanym uznaniem.
           - No to ee... złóż im gratulacje - uśmiechnęła się wymuszenie - Wiesz ja będę się powoli zbierać - spojrzała na zegarek - Zaraz muszę być w dormitorium.
           Stella uśmiechnęła się serdecznie i pomachała jej.
           Lydia przycisnęła mocniej książkę do siebie, z nadzieją, że nie spotka dziewczyny w dziale z historii magii.
           - Do zobaczenia!



***



           Weszła do Pokoju Wspólnego. Wciąż był zapełniony, rozglądając się zauważyła nawet Samanthę siedzącą z Davidem nad wielką księgą wróżbiarstwa. Ruszyła w ich stronę i usadowiła się w wielkim fotelu obok, witając się przy tym przelotnie z Davidem.
           Rozłożyła podręcznik na oparciu, na podkurczone kolana kładąc twardy zeszyt do notatek z innych przedmiotów, mający posłużyć za podkładkę pod papirus.
           Ślęczała nad tym wypracowaniem do późna, aż w końcu w Pokoju Wspólnym została tylko ona, jeden chłopak z siódmego roku i dwie pierwszo-roczniaczki.
           Gdy w końcu skończyła, z zadowoleniem odłożyła zeszyt na stojący obok stolik, zamknęła podręcznik i rozprostowała obolałe od siedzenia w tej samej pozycji, nogi i plecy.
           Przez chwilę leżała tak wyciągnięta, ciesząc się uczuciem ulgi. W końcu jednak chęć położenia się w wygodnym łóżku zwyciężyła, wstała więc, zebrała swoje rzeczy i ruszyła do dormitoriów.
           Była już w połowie drogi, kiedy z sąsiedniego korytarzu, prowadzącego do dormitoriów męskich, wyszedł Scorpius.
           - Lestrange... - zaczął, lecz Lydia nawet nie słuchając co ma do powiedzenia, odwróciła głowę z zamiarem wyminięcia go.
           Blondyn był jednak szybszy i zastąpił jej drogę.
           - Możesz mnie łaskawie poinformować o tym co ci jest?
           - Co to się stało, od kiedy interesuje cię co się ze mną dzieje, Malfoy?
           Chłopak zmarszczył brwi.
           - Naprawdę, nie wiem co cię ugryzło.
           Lydia wywróciła teatralnie oczami.
           - Zaraz ja cię ugryzę, jak nie dasz mi przejść.
           - Merlinie, o co ci chodzi? Nic ci przecież...
           - Malfoy, nie będę się powtarzać. Posuń się, albo sama cię posunę tak, że nie wstaniesz z podłogi.
           Chłopak jednak nie ruszył się z miejsca.
           - Dobra, spoko – uniósł ręce – Mogę przynajmniej wiedzieć, co mają mi napisać na grobie? Umarł bo...
           - Wystarczy Zginął śmiercią tragiczną, a teraz zjeżdżaj.
           Scorpius zaśmiał się.
           - Kiedy ja bardzo chętnie z tobą jeszcze pogadam.
           Dziewczyna złapała chłopaka za kołnierz i przysunęła swoją twarz do jego.
           - Powiedziałam - wycedziła – żebyś dał mi spokój.
           Scorpius nie przejął się tym zbytnio, był on niej znacznie wyższy. Złapał jej rękę trzymającą jego koszulę i zacmokał z dezaprobatą.
           - Lestrange, Lestrange...
           Lydia odepchnęła go od siebie.
           - Jeżeli tak bardzo zależy ci na uprzykrzaniu komuś teraz życia, wybierz się może do żeńskich dormitoriów Ravenclawu, cymbale.
           Na twarz Scorpiusa wpłynął kpiący uśmiech, co doprowadziło Lydię na skraj wytrzymałości.
           Ręka dziewczyny wystrzeliła z impetem, roznosząc po opustoszałych korytarzach głuchy plask i zostawiając czerwony ślad na policzku chłopaka.
           - Radzę nie zbliżać się do mnie, chyba, że nie zależy ci na idealnym wyglądzie twojej buźki - warknęła, obróciła się na pięcie i z dumnie uniesioną głową ruszyła do sypialni, zostawiając Scorpiusa samego, wciąż trzymającego się za twarz.


***


           - Na litość boską, Lydia, wstawaj, zaraz będzie śniadanie – Samantha potrząsnęła ramieniem Lydi, przerywając jej sen.
           Dziewczyna mrucząc przekleństwa pod nosem, przewróciła się na drugi bok, tyłem do przyjaciółki.
           - Nie wiem jakim cudem przespałaś ten cholerny budzik Bree, ale jak nie zbierzesz się w ciągu dziesięciu minut, ominie cię śniadanie – Samantha wyprostowała się i założyła ręce na piersi.
           - Świetnie – mruknęła Lydia spod kołdry – Niech mnie ominie, smacznego.
           Blondynka popatrzyła z ukosa na zakopaną w pościeli współlokatorkę i wzruszyła ramionami. Siłą jej wyciągać nie będzie.
           Gdy drzwi dormitorium zamknęły się po Sam, Lydia wyciągnęła głowę spod pierzyny. Wczoraj w nocy nie mogła zasnąć, za każdy, razem gdy zamykała oczy słyszała wycie wilka. Nie wiedziała o której w końcu udało jej się odpłynąć, ale po aktualnym zmęczeniu wiedziała, że było to góra dwie godziny wcześniej.
           Mimo jasnego, porannego światła wpadającego do dormitorium przez okna, powieki same jej się kleiły, jakby mówiąc „No idź spać, idź. Nic się nie stanie, jak pośpisz sobie jeszcze dwadzieścia minut.”. Lydia nie miała zamiaru się z nimi sprzeczać i po krótkiej chwili znowu spała.




***


           - Lestrange – usłyszała nad sobą głos Samanthy – Rób co chcesz, nie jestem twoją matką, ale za piętnaście minut zaczynają się pierwsze lekcje. Masz szczęście, że to nie eliksiry, ale myślę...
Na jej słowa Lydia gwałtownie poderwała się do pozycji leżącej. Nie słuchając dalszych wywodów Samanthy, wyplątała się ze zwojów kołdry i łapiąc w locie leżące na kufrze przed łóżkiem ubrania, wybiegła z dormitorium i wpadła do wspólnej, żeńskiej łazienki.
           Wprawdzie jej pierwszą lekcją była Opieka nad magicznymi stworzeniami, i Hagrid na pewno nie obraziłby się jakby przedstawiła mu zaistniałą sytuację, ale była pewna, że Zabini czy McGonagall wytropili by tą nieobecność swoimi tajniackimi metodami i przeprowadzili z nią kolejną z jej ulubionych rozmów. A w tej chwili, zwierzanie im się z powodów przez które nie może zasnąć, było ostatnią rzeczą na liście rzeczy, które pragnie zrobić.
           Szybko przemyła twarz, wciągnęła na siebie ubrania i szaty i rozczesała poplątane włosy. Nie miała czasu doprowadzać twarzy do stanu bardziej niż znośnego, więc po nałożeniu na niego kremu, wybiegła z powrotem do dormitorium. W biegu chwyciła za torbę, wciągnęła na siebie płaszcz, złapała czapkę, rękawiczki i szal, i wskakując w buty i ubierając się jeszcze po drodze wybiegła na główne korytarze Hogwartu.


***


           - Dobry czas, Li – parsknął Albus, gdy dobiegła do niego w drodze do chatki Hagrida.
           - Też tak sądzę – sapnęła zdyszana, przykładając dłonie do zimnych i zaczerwienionych od wiatru policzków.
           - Gadałem wczoraj z Rose, czytała kiedyś jakąś historię związaną z Nundu, w której czarodziej hodował takiego potwora – powiedział Albus, od razu przechodząc do tego co chciał jej powiedzieć - Usypiał go jakimś zaklęciem gdy tego potrzebował, jednak Rose nie pamięta jakim. Obiecała, że gdy tylko sobie przypomni znajdzie to dla mnie.
           - Powiedziałeś jej o Alfredzie? - spytała Lydia, nie komentując fragmentu „Rose nie pamięta...”
           - Nie, myśli, że to na referat dla Hagrida.
           - Naprawdę? - zaśmiała się Lydia – Referat? Dla Hagrida? Serio na to poszła?
           - Nie. To znaczy, powiedziała, że okay, ale chyba nie uwierzyła. No ale przynajmniej nie dopytywała się.
           - Mhm – Lydia skineła głową – Czyli do czasu, gdy Rose czegoś nie znajdzie, raczej dużo nie zdziałamy?
           - Na to wygląda.
           Szli przez chwilę w milczeniu.
           - Li, z kim w końcu idziesz na bal? - spytał nagle Albus.
           - Nie idę - mruknęła speszona.
           - Poszłabyś ze mną?
           Spojrzała zaskoczona na przyjaciela.
           Chciała odmówić, Bal Bożonarodzeniowy był teraz ostatnią rzeczą na jaką miała ochotę. Jednak nie potrafiła powiedzieć Albusowi nie. Zbyt wiele dla niej znaczył, był najlepszym przyjacielem na jakiego mogła trafić.
           - Pewnie.
           Dopiero teraz, patrząc tak na niego, zdała sobie sprawę jak bardzo go kocha. Nie jak chłopaka. Jak brata, przyjaciela. Mimo tego, że często się kłócili, nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego.
           - Kocham cię, Al - wyszeptała.
           - Wiem - odwdzięczył się uśmiechem - Ja ciebie też.
           Uśmiechając się do siebie promiennie, razem z resztą Ślizgonów i Puchonami, weszli na podwórko Hagrida.
           Gdy przez dłuższą chwilę gajowy nie wyszedł im na spotkanie, zaczęły się nerwowe szepty.
Lydia z Albusem podeszli do drzwi i zapukali w nie kilkakrotnie. Z wnętrza jednak nie doszedł ich żaden dźwięk.
           - Dobra, ja stąd zjeżdżam – oświadczyła głośno Lesley Cassells z ich domu, gdy po dziesięciu minutach czekania Hagrid dalej się nie pojawił. Kilkoro Ślizgonów, w tym Scorpius, jej potaknęło i ruszyło razem z nią w kierunku zamku.
           - Może coś mu się stało? -zasugerowała Lydia, gdy po raz trzeci okrążała z Albusem podwórko gajowego – Albo nie wiem. Zaplanował nam zajęcia w szkole i zapomniał nam o tym powiedzieć?
           - Mam nadzieję, że ta druga opcja okaże się prawdziwa – mruknął chłopak, wciskając twarz głębiej w szalik – Znając jego talent do ładowania się w kłopoty i... - urwał.
           Lydia rzuciła mu pytające spojrzenie.
           - Co jeśli poszedł szukać Alfreda?
           Dziewczyna przetarła ręką zmęczoną twarz.
           - Merlinie, oby nie.
           Odgarnęli ze schodków śnieg i usiedli przed drzwiami chatki. Minęło już pół lekcji, na podwórku Hagrida zostali tylko oni i trójka Puchonów, wciąż krążąca dookoła. Reszta już dawno zwinęła się do zamku.
           - Li, patrz – Albus szturchnął ją w ramie i ruchem głowy wskazał na zamek.
           Z tamtej strony zmierzała do nich jakaś postać. Gdy się do nich zbliżyła, zauważyli, że to jednak nie jest Hagrid, lecz nauczyciel obrony przed czarną magią - Ted Lupin.
           Jego turkusowo-granatowa czupryna miotała się w nieładzie na głowie, czarna szata mocno nadymała z każdym podmuchem wiatru, a blade usta wykrzywione były w grymasie.
           - Wracajcie o zamku - powiedział, podciągając szalik wyżej pod szyję - Dzisiejsza lekcja została odwołana.
           - No to rychło w czas – mruknęła Lydia.
           Albus podszedł do Teda.
           - Gdzie jest Hagrid?
           Młody mężczyzna nie odpowiedział.
           Lydia dołączyła do nich. Przez chwilę stali, obserwując posłusznie oddalającą się trójkę Puchonów, jedynie w towarzystwie huczącego wiatru, który co chwila podrywał do góry garści śnieżnego puchu.
           - Nie wiem - odezwał się nagle Ted, unosząc wzrok i obserwując szamotającą się w powietrzu, samotną sowę, na tle szarego nieba - Zniknął wczoraj.
           Nauczyciel odgarnął z twarzy niebieskie kosmyki.
           - Myśleliśmy, że znowu udał się na jedną z tych swoich wycieczek do lasu. Gdyby tak było, dziś powinien już tu być.
           Rzucił wzrokiem na Zakazany Las.
           - Wracajcie do szkoły.
           Albus rzucił Lydii pytające spojrzenie. Dziewczyna w odpowiedzi pokręciła głową. Wiedziała, że chłopak pyta, czy powiedzieć o nundu. Nie sądziła, by był to najlepszy pomysł.
           Młody Potter wzruszył ramionami i ruszył w kierunku wyjścia. Dziewczyna dołączyła do niego, oglądając się na chwilę, by zobaczyć Teda Lupina samotnie podążającego w kierunku Zakazanego Lasu.


***


           Na kolacji usadowiła się między Jake'm i Samanthą, opowiadając im o zagadkowej nieobecności Hagrida.
           - No nie wiem – siedzący naprzeciwko nich Zabini nie wyglądał na zbyt przejętego tym, co powiedziała im przed chwilą Lydia – To chyba nie pierwszy raz, kiedy tak sobie znika, co nie?
           - No nie... - Lydia szturchnęła swoją kolację widelcem – Ale Lupin wyglądał na zaniepokojonego, to chyba coś jest nie tak.
           - Dobra, nie mów jakby Lupin był jakimś wyznacznikiem co jest w porządku, a co nie.
Lydia wywróciła oczami i wróciła do kolacji. Nie powinna zakładać, że wiadomość o zagnionym Hagridzie ruszy go jakoś specjalnie.
           - To teraz nie będzie opieki nad magicznymi stworzeniami? - spytała Samantha.
           - Przez najbliższe dni pewnie nie - powiedział Jake, nalewając sobie soku z dyni - Przy dłuższej nieobecności pewnie znajdą jakieś chwilowe zastępstwo.
           - Super - Zabini uśmiechnął się znad swojego kurczaka - Czyli jutro kończę dwie godziny wcześniej, wspaniały tydzień.
           Nikt nie skomentował jego słów, większości osób nie interesowała osoba gajowego.
           Gdy Jake i Andrey zaczęli dyskutować na temat nowej taktyki na meczach, Lydia się wyłączyła. Stwierdziła, że i tak zdąży ją usłyszeć milion czternaście razy podczas treningów.
Przeleciała wzrokiem po stole Slytherinu, zatrzymując spojrzenie na Scorpiusie. Chłopak rozprawiał żywo o czymś na drugim końcu stołu z chłopakami z klubu gargulkowego, potajemnie wznowionego od miesiąca.
           Lydia na sam widok chłopaka czuła złość, ale nie mogła nie czuć satysfakcji, kiedy Malfoy na jej widok, odchodził na bezpieczną dla niego odległość, omijając ją szerokim łukiem.
           Przeniosła wzrok na drugą część sali, gdzie miała teraz wiekszą ochotę zawiesić oko.
           Po chwili znalazła szukany obiekt.
           Patrzyła jak Fred poszturchuje się z Jamesem i przybija piątkę z Louisem. Jak wszyscy wybuchają śmiechem, jak Heather przytula się do Freda, a ten obejmuje ją ramieniem. Jak Louis staje na ławce z bliżej nieokreślonym zamiarem, jak profesor Longbottom biegnie w jego stronę ściągać go z powrotem na ziemię. Jak Dominique zdziela brata książką po głowie, na co Louis tylko zaczyna się śmiać. Jak Lily usilnie stara się coś wmówić Jamesowi, a on zatyka uszy, udając, że nie słyszy. Jak Roxanne nie może opanować chichotania, jak Fred...
           Lydia wróciła spojrzeniem do swojego talerza.
           Wie, że nie powinna tak myśleć, ale zazdrościła Gryfonom. Ich relacji. Przyjaźń pomiędzy nią a Samanthą całkowicie różniła się od tej jaka była pomiędzy Roxanne i jej przyjaciółkami. Przyjaźń między Scorpiusem a Davidem była całkowicie inną relacją, niż pomiędzy Fredem i Louisem, czy Jamesem.
           Nawet jakby chciała tak budować przyjaźnie, nie umiałaby. Została wychowana inaczej, chłód i oziębłość w relacjach nie były niczym nadzwyczajnym. Mimo wszystko...
           Lydia potrząsnęła głową, odrzucając od siebie te myśli.
           Wcale nie zazdrości Gryfonom. Jest dobrze tak jak jest.
           Podniosła spojrzenie na siedzącego obok niej Jake'a.
           Jest dobrze tak jak jest.
           Ważne, żeby miała Jake'a przy sobie.

III "I jasminem pachna twoje slowa..."

          W pokoju wspólnym siedział tylko Albus z książką do eliksirów na kolanach. Gdy Lydia weszła do środka podniósł na nią wzrok.
          - Wszystko w porządku?
          Kiwnęła nieznacznie głową i dosiadła się do niego.
          - Wybierałem się właśnie do Hagrida. Idziesz ze mną? - chłopak zamknął podręcznik i odłożył go na bok.
          Lydia wzruszyła markotnie ramionami. Tak naprawdę jedyną rzeczą na jaką miała teraz ochotę było zakopanie się w pościeli i zostanie tam na zawsze.
          - Nie wiem – podciągnęła kolana pod brodę i opuściła na nie czoło.
          - Chodź – poczuła jak chłopak porusza się na kanapie – Pora zrobić coś konstruktywnego.
          Wymruczała kilka niezrozumiałych słów.
          - Li, wiem, że rozmowy z własnym brzuchem mogą być bardzo interesujące, ale nie należą raczej do rzeczy normalnych – szturchnął ją lekko, aż w końcu podniosła głowę – Chodź, nie chcę iść sam.
          - Idź z Rose – parsknęła.
          Albus uniósł brwi rozbawiony.
          - Dobra, przekonałeś mnie – mruknęła – Idę.
          Chłopak uśmiechnął się, podniósł z kanapy i wyciągnął rękę w stronę przyjaciółki.
          Ujęła jego dłoń i pozwoliła by pomógł jej wstać. Ubrali się ciepło, wyszli na korytarze, a następnie na dwór. Niebo przybrało czerwono-pomarańczowy odcień, nadając okolicy przytulnego klimatu. Mimo tego, powietrze było lodowato zimne, a podłoże wciąż błotniste.
          - Al, jesteś na mnie zły? - spytała w końcu, gdy ślizgając się po mokrej trawie walczyli z zimnym wiatrem.
          - Ja? - zdziwił się - Nie – dodał po chwili, szczelniej oplatając się szaro-zielonym szalikiem - To mój brat zachował się jak ostatni idiota, nie wiń siebie, że tak zareagowałaś. Gdyby Zabini nie przytrzymał Scorpiusa, ten też prawie wydrapałby Jamesowi oczy.
          Dziewczyna zaśmiała się cicho. Po chwili milczenia znowu podjęła się rozmowy.
          - Wiesz, że ja nie chciałabym, żeby to tak wyglądało, prawda? Znaczy się to, że musisz być tak chamsko rozciągnięty pomiędzy rodziną, a nami...
          - Li...
          - Co prawda James jest skończonym kretynem i nikomu nie życzyłabym takiego brata, ale jak już go masz, to głupio, że się czasem tak zachowuje. Ja bym nie chciała tak zepsuć sobie kontaktów z Jake'm...
          Albus uśmiechnął się słabo.
          - James jest spoko, naprawdę. Tylko w waszym towarzystwie mu totalnie odbija. Szkoda, że nie miałaś okazji poznać go od lepszej strony.
          - Wiesz, jakoś nie żałuję – parsknęła, po czym z rozmachem kopnęła kamyk leżący jej na drodze – Szczerze powiedziawszy wolałabym nie poznawać go nigdy i wcale.
          - Wtedy też raczej nie poznałabyś mnie – zaśmiał się młody Ślizgon.
          - No wiem właśnie. W beznadziejnym pakiecie cię rodzicie tu sprzedali, Al – stwierdziła.
          Resztę drogi przebyli w ciszy, towarzyszyło im jedynie głośnie pogwizdywanie wiatru szczypiącego po twarzach. W końcu, zza cienia drzew wyłoniła się mała, drewniana chatka. W jej oknach wesoło migotało światło, a sama w sobie, sprawiała wrażenie, jakby zapraszała wszystkich do środka. Podeszli do niej, i zapukali głośno do drzwi.
          - Kto tam?
          - To my Hagridzie! Albus i Lydia!
          Drzwi otworzyły się szeroko a w nich ukazała im się potężna postać gajowego, będącego jednocześnie nauczycielem opieki nad magicznymi zwierzętami.
          - Wchodźcie, wchodźcie - zachęcił ich, usuwając się z przejścia.
          Weszli do środka, strząsając z butów błoto.
          - Napijecie się może herbatki? - spytał wielkolud - Właśnie zaparzyłem.
          - Jasne - Albus nie wyglądał na ucieszonego z tej propozycji, ale kultura zabraniała mu odmówić.
          Usiedli za ogromnym stołem, czekając na Hagrida. Ten po chwili usadowił się naprzeciwko nich i podsunął im wielkie kubki z dziwnie pachnącym napojem w środku.
          Lydia przysunęła zmarszczony nos do brzegu kubka. W zielonkawej cieczy pływały bliżej niezidentyfikowane zioła.
          - Co to za herbata? - spytała.
          - Wywar z liści dądery doprawiony śluzem gumochłona – odparł gajowy jak gdyby nigdy nic i pociągnął spory łyk swojej herbatki.
          Lydia skrzywiła się lekko i odsunęła kubek na bezpieczną odległość.
          Albus, którego ręka z herbatą była w połowie drogi do ust zatrzymał się i odstawił naczynie z powrotem na stół, chrząkając przy tym niezręcznie.
          Hagrid wydawał się nie przejąć tym zbytnio. Z jego szeroko uśmiechniętej twarzy, Lydia łatwo odczytała, że znowu zdobył jakieś nowe, magiczne stworzenie. I nie myliła się.
          - Zgadnijcie co udało mi się zdobyć! - jego rozbiegane oczy przeskakiwały to na Lydię, to na Albusa. Wyraźnie nie mógł się doczekać, tego co im pokaże.
          Spojrzeli po sobie niepewnie.
          - Nundu! Malutkiego nundu! - wykrzyknął niesamowicie uradowany.
          Lydia opuściła zrezygnowana ramiona.
          - Hagridzie...
          - Oj nie przesadzaj, Lydio. Jest jeszcze malutki - machnął ręką i wziął kolejny potężny łyk.
          - Coś mi się wydaje, że zaparzył jednak wywar z blekotu – wyszeptała dziewczyna do Albusa – I go dość mocno przedawkował.
          - Przecież to jedno z najniebezpieczniejszych stworzeń na świecie, Hagridzie... - Albus nerwowym gestem przeczesał gęstą czuprynę czarnych włosów.
          Hagrid mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i wstał od stołu.
          - Poczekajcie, aż sami go zobaczycie.
          Po chwili zniknął za ścianką zrobioną z kocyków, na której suszyły się przeróżne zioła.
          Lydia uderzyła czołem o blat drewnianego stołu.
          - Aua – mruknęła, po czym szybko podniosła się z powrotem – On zdurniał do reszty, Al.
          - Wiem... - chłopak westchnął ciężko i objął dłońmi ciepły kubek – Podejrzewam, że niedużo czasu zostało, aby rozwinął się mechanizm obronny nundu...
          Usłyszeli rumor, dochodzący zza ścianki, brzmiący jakby na ziemię spadł cały zapas Hogwardzkich garnków i naczyń.
          Po chwili usłyszeli głuchy warkot i kilka niezrozumiałych słów Hagrida.
          Natychmiast zerwali się z miejsca, lecz niepotrzebnie.
          Gajowy prowadząc za sobą lamparta wielkości dorosłego konia wyszedł zza ścianki.
          - On jest malutki? - parsknęła Lydia, opadając na wielgachny fotel Hagrida – Słodki Merlinie... Skąd ty go wytrzasnąłeś?
          - Oczywiście, że jest malutki. Dorosły jest większy od domu. To jest niemowlak przecie – mężczyzna poczochrał zwierzę po szyi - Nie martw się, sam Agrymir, dyrektor Departamentu Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, powierzył mi nad nim opiekę na następne dwa tygodnie.
          - Jesteś pewny, że nic ci nie grozi? - spytał Albus, równie nieprzekonany co dziewczyna.
          - Tak, tak - Hagrid pogłaskał stworzenie za włochatymi uszami - Wszystko będzie dobrze, zobaczycie.
          Albus zrezygnowany pokręcił głową i przyklapnął obok przyjaciółki.
          - Ma na imię Alfred.


 ***



          Po wizycie u Hagrida, Lydia nie miała dużo czasu dla siebie ze względu na nawał pracy jakim przytłoczyła ją nauka w Hogwarcie. Codziennie po treningach quidditcha, do późna siedziała nad książkami, starając się nadrobić zaległe prace domowe. Nie liczyła specjalnie na odpoczynek w pierwszy weekend grudnia, w końcu w sobotę w południe, miał się odbyć decydujący mecz, pomiędzy Gryffindorem a Slytherinem. Miało to jednak swoje pozytywne strony - przez ten czas, ani razu nie miała nocnych koszmarów. Przynajmniej tak było do piątku.
          Leżała z wzrokiem wbitym w baldachim. Była zmęczona po treningu, Zabini wycisnął z nich ostatnie poty.
          Podciągnęła sobie srebrno-zieloną kołdrę pod brodę i zwinęła w pozycji embrionalnej, mocno obejmując róg kołdry.
          Bała się zasnąć. Od chwili, gdy w lochach zapanowała kompletna cisza, wciąż słyszała krzyki z ostatniego koszmaru, a bezwładne martwe ciała majaczyły jej przed oczami.
          Skuliła się jeszcze bardziej, szczelniej osłaniając się kołdrą.
          Przecież w końcu musi zasnąć. Nie może nie spać do końca życia.

          Znowu stała na tej polanie. Lód i śnieg były wszędzie, zimno przedostawało się do każdego zakamarku jej ciała.
           Słyszała głośne wycie wiatru, trzask pękającego lodu. 
          Po chwili do tych dźwięków przyłączyło się nieodłączne wycie wilka, a zaraz po nim niezrozumiałe szepty. 
          Nagle na skraju polany zauważyła wysoką postać.
           Ubrana była w srebrną pelerynę, stała do Lydii tyłem. Dziewczyna widziała tylko zielone błyski dochodzące z przodu postaci. Lydia za bardzo lubowała się w czarnej magii, by nie wiedzieć co to znaczy. 
          Ruszyła labiryntem martwych ciał, starając się nie przyglądać twarzom, które na pewno by rozpoznała. Im bliżej srebrnego człowieka znajdowała się, tym wyraźniej słyszała jego słowa, wypowiadane męskim, ciężkim i chrapliwym głosem.
           Mężczyzna wyczytywał imiona i nazwiska. Niektóre Lydia znała, inne tylko kojarzyła, a jeszcze innych nigdy nie słyszała. Po każdej odczytanej osobie następował zielony błysk. 
          Zaczęła biec. Krzyczała, zagłuszając odczytywanie, jednak nie zwróciła na siebie czyjej uwagi.
           Zielony błysk.
           Jeszcze bardziej przyspieszyła kroku, jednak potknęła się o ciało przysypane cienką warstwą śniegu.
           Starała się podnieść, lecz widok na wpół zamrożonej twarzy człowieka o którego się potknęła skutecznie zatrzymał ją w miejscu.
           Przez moment leżała jak skamieniała, zaraz jednak zaczęła się cofać z dala od purpurowej od zimna twarzy martwego Davida Notta. 
          - Nie, nie, nie – szeptała do siebie.
           Kolejny zielony rozbłysk.
           - Przestań! - Lydia krzyknęła rozdzierająco, zrywając się i ponownie podejmując próbę dostania się do srebrnej postaci.
           - Jake Lestrange – usłyszała.
           Ruszyła przed siebie najszybciej jak tylko potrafiła.
           - Lydia Lestrange. 
          Mówiąc to, mężczyzna odwrócił się gwałtownie, spuszczając z łańcucha wcześniej niewidocznego wielkiego, srebrno-białego wilka, który wyskoczył na nią otwierając swą paszczę w rządnym krwi geście.






***



          Gdy w końcu nadeszła sobota, wszyscy byli rozgorączkowani a jednocześnie podekscytowani. Wiadome było, że jak zawsze, niezależnie od stron meczu, wszyscy dopingują drużynie przeciwnej do Slytherinu. Im jednak to nie przeszkadzało. Byli samowystarczalni.
          - Czemu nic nie jesz? - spytała Samantha przy śniadaniu - Musisz mieć siły na mecz.
          Lydia podniosła wzrok znad talerza.
          - Nie mam ochoty – mruknęła.
          Po części była to prawda. Na wspomnienia snu z ostatniej nocy odechciewało jej się wszystkiego. Poza tym była zmęczona. Obudziła się cztery godziny przed pobudką, zlana potem i zdyszana jak po długodystansowym biegu i nie zasnęła już do momentu, kiedy wrzeszczący budzik obudził resztę dziewczyn z jej dormitorium.
          Samantha spojrzała uważnie na przyjaciółkę.
          - Myślisz, że mnie to interesuje? - szybkim ruchem nałożyła dziewczynie dwie porcje gorących naleśników - Jeżeli na boisku też tak będziesz się zachowywać nie macie szans na wygraną!
          Ukroiła kawałek zarumienionego ciasta i spróbowała władować go Lydii do ust.
          - Na litość boską, Sam! - fuknęła ciemnowłosa Ślizgonka, odtrącając ręce Samanthy.
          - Jesteś ścigającą i musisz się wziąć w garść! Chyba nie chcesz, żebyśmy przegrali z Gryffindorem?
          - Nie, ale jeść teraz też nie mam zamiaru.
          - Ugh, nie to nie, tylko później nie obwiniaj nikogo jak przegramy!
          Lydia odłożyła trzymaną w rękach szklankę z hukiem na stół. Odkąd tylko wstała z łóżka wszystko niesamowicie ją irytowało, a zachowanie Samanthy wcale nie pomagało jej w uspokojeniu się przed meczem.
          - PrzegraMY. No jasne! - prychnęła – Bo najlepiej jest nic nie robić i komentować. Może sama zagrasz, Panno To Tylko Moja Zasługa Jeśli Wygramy, Ale W Wypadku Przegranej Nie Śmiejcie Mnie Obwiniać?
          Samantha spojrzała na nią zaskoczona.
          - Jak tam samopoczucie, nasza najlepsza ścigająca wszech czasów? - spytał rozpromieniony Andrey dosiadając się do stołu i odbierając Sam szansę na odcięcie się.
          Lydia pytająco uniosła brwi.
          - Jego nową techniką motywowania zawodników jest wzrost ich poczucia własnej wartości - wyjaśnił Score, który razem z Albusem i Davidem wyłonił się zza kapitana Ślizgonów.
          Samantha parsknęła ironicznie.
          - No popatrzcie, Zabini, potrafisz zdobyć się na okazywanie jakiejkolwiek sympatii wobec ludzi?
          - Tylko wtedy, kiedy cel wymaga poświęceń. Ale nie licz, że załapiesz się na mój napad dobroci, Travers.
          - Oh, gdzież bym śmiała, o panie.
          Mimo że ta dwójka zawsze niesamowicie ją bawiła, teraz miała jedynie ochotę zwrócić cały gorący sok z dyni, który wypiła i jak najszybciej opuścić Wielką Salę.
          - Lydia, słońca najdroższe, podać ci coś?- zwrócił się do niej Zabini z jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów - Kawy? Herbaty? Mleka? Dokładkę naleśników? A może kanapkę z czekoladą? Musli?
          - Zabini, chyba nie wierzysz w skuteczność tej metody? - zaśmiała się ironicznie.
          - Wiesz, Malfoy'a podniosło to na duchu.
          - Ale nie dlatego, że zwracałeś się do mnie "słońce", kretynie. Po prostu Alberta Toothill i Mirabella Plunkett do kolekcji kart z czekoladowych żab, naprawdę mogą poprawić humor - pokazał im zdobycze.
          - Zabini, naprawdę oddałeś mu Toothill i Plunkett? - David rzucił na karty chciwe spojrzenie.
          - Jak już powiedziałem "cel wymaga poświęceń".
          - Ale żeby takie karty... - David z niedowierzeniem pokręcił głową.
          - Pilnuj swojego nosa, Nott - Scorpius z uśmiechem schował nabytek za szatę – Bo jeszcze weźmie je z powrotem.
          Do Sali wleciało ogromne stado sów.
          - Poranna poczta - mruknął Albus obserwując zbliżającą się do niego sowę z prenumeratą "Proroka Codziennego".
          - Piszą coś ciekawego? - zagadnęła go Lydia, gdy nagle szkolna płomykówka wylądowała przed nią z niewielkim zawiniątkiem przy nóżce. Nie spodziewała się żadnego listu, ale zaciekawiona odwiązała świstek papieru i rozwinęła go.

Przyjdźcie do mnie jak najszybciej
 

Hagrid

          No tak. Pewnie jak zwykle władował się w jakieś kłopoty. Miała tylko nadzieję, że to nic związanego z Nundu. Już chciała pokazać kartkę Albusowi, gdy ten spytał.
          - Lydia, to nie jest ta charłaczka u której spędziłaś ostatnie 3 miesiące?
          Dziewczyna spojrzała na pierwszą stronę gazety.

NIEWYJAŚNIONY ATAK W ŚWIECIE MUGOLI

Przed dwoma dniami Ministerstwo Magii, dzięki alarmowi od anonimowego czarodzieja, trafiło do domu charłaczki Brendy Ferguson. Niestety nie znaleziono jej tam żywej. Nad sztywnym ciałem kobiety, potraktowanej śmiercionośnym zaklęciem niewybaczalnym, a wcześniej zapewne dłuższy czas torturowanej, nasi aurorzy napotkali się z symbolem Sami-Wiecie-Kogo, płonącym białym ogniem. Ciało Brendy Ferguson leżało tam już najprawdopodobniej od tygodnia. Nikt nie wie, kto mógł ją zaatakować. Ponowne pojawienie się znaku Sami-Wiecie-Kogo, budzi w świecie czarodziejów mieszane uczucia. Część obawia się powrotu popleczników jednego z najpotężniejszych czarodziejów z ostatniego stulecia, inni uważają to za ostrzeżenie skierowane ku byłym śmierciożercom. Ale dlaczego w takim razie zginęła niewinna osoba?

                           Więcej na ten temat na stronie 5.


          Wszystkie oczy przyjaciół, zwróciły się w jej stronę, jakby pytali o co w tym chodzi.
          Ona sama jednak nie rozumiała. Nie rozumiała dlaczego odkąd wróciła do Hogwartu nic nie idzie po jej myśli. Dlaczego ma te koszmary, dlaczego McGonagall zachowuje się ta dziwnie, a teraz dlaczego komuś zależało na tym, żeby Brenda nie żyła. I dlaczego stało się to tak krótko, po jej wcześniejszym wyjeździe od charłaczki.
          W głowie miała mętlik, nie wiedziała co myśleć. Cała ta sytuacja wzbudziła w niej mieszane uczucia. Nie chciała ich jednak okazywać.
          - Jednego charłaka mniej – mruknęła, wzruszając ramionami.


***


          Siedzieli w szatni, wysłuchując kolejnych objaśnień Zabiniego. Od godziny machał różdżką przed tablicą pokreśloną zielonymi i czerwonymi punktami i liniami, co chwila zmieniając ich położenie i tłumacząc coraz to nowsze taktyki.
          - Zabini, daj już spokój - jęknęła Bree, przecierając zmęczone oczy - Zaraz się zacznie mecz, a wszyscy mają już dość twojej gadki, którą i tak znamy na pamięć. I tak ich zmieciemy, nie martw się.
          To były pierwsze słowa Bree, odkąd weszli do szatni, więc dopiero wtedy Lydia zwróciła na nią uwagę, przypominając sobie, że dziewczyna chodzi z jej bratem. Lydia przyjrzała się jej uważniej. Już 5 rok mieszkała z nią w jednym dormitorium, ale nie znała jej jakoś szczególnie blisko. Wiedziała tylko, że Bree jest jedną z najbardziej ambitnych czarownic jakie spotkała, i że do celu idzie po trupach. Potrafiła być strasznie pewna siebie, złośliwa, ale jednocześnie uwielbiała przebywać wśród ludzi i się śmiać. Nie ważne z jakiego powodu, byle by dla niej było zabawne. Miała gęste, mocno kręcone, miedziane włosy, przenikliwe fiołkowe oczy i twarz obsypana jasnymi piegami. Nie należała do wybitnych miss Hogwartu, ale miała ciekawy typ urody i Lydia była w stanie zrozumieć rzeczy, które mogły się Jake'owi podobać w Bree.
          Z rozmyślania nad związkiem brata wyrwało ją westchnięcie Zabiniego.
          - No dobra. Ubierajcie się.
          Szybko wciągnęli na siebie szmaragdowozielone szaty ze srebrnymi zdobieniami i godłem Slytherinu na piersi, złapali miotły i wyszli na zewnątrz.
          Dzień był bezchmurny i bezwietrzny. Promienie słoneczne odbijały się w śnieżnej pokrywie, kując w oczy. Idąc po świeżym, skrzypiącym śniegu, dwie drużyny stanęły naprzeciw siebie przy głośnych wiwatach czterech domów, siedzących na trybunach.
          James i Andrey uścisnęli sobie dłonie z taką siłą, że obu aż zbielały kostki.
          - Na miotły! - krzyknęła pani Hooch.
          Przełożyli nogi nad miotłami, odbili się od ziemi i zajęli pozycje w powietrzu.


***


          - 70 do 40 dla Gryffindoru! - obwieścił Pete Awstley, komentator z Ravenclawu.
          Lydia przeklnęła cicho pod nosem. Nagle z prawej strony podleciał Jake, uchylając się przed pędzącym tłuczkiem, który śmignął Lydii kilka centymetrów od twarzy.
          - Cholerny gnojek - mruknął Jake, obdarzając Jaspera Kenny'ego morderczym spojrzeniem.
          Na meczach pomiędzy domem węża a domem lwa, pałkarze już nie tylko bronili swoich zawodników, lecz usilnie starali się zaszkodzić przeciwnikom.
          Rzucił kafla do siostry. Ta natychmiast go złapała, szarpnęła Błyskawicą i ruszyła prosto do pętli Gryffindoru. Tuż przed największą, skręciła gwałtownie, tym samym myląc Heather i rzuciła piłką do wolnej pętli.
          Lydia przesłała Heather promienny uśmiech. I kto teraz jest górą?
          Zielona część trybun zawyła z radości.
          - I takim sposobem, ścigająca Slytherinu, Lestarnge, zdobywa dla swojej drużyny kolejne 10 punktów!
          Kafel wrócił do gry, tym razem będąc w posiadaniu przez Gryfonów.
          James Potter sunął przed siebie niczym błyskawica. Lydia, Jake i Dave skinęli na siebie głowami i w uzgodnionym i przećwiczonym przez nich ułożeniu ruszyli na Jamesa.
          Jake podleciał do niego od prawej strony. Gryfon przyspieszył chcąc wyminąć atakującego, wtedy jednak zauważył Dave'a lecącego na wprost niego.
          Przeklinając cicho pod nosem, szarpnął miotłą do góry i rzucił kafla do Olivii Bodkins.
          - James Potter wymyka się ze sprytnego ataku domu węża i oddaje piłkę Bodkins!
          Lydia lecąca tuż za bratem i drugim ścigającym skręciła w stronę Gryfonki wyciągającej ręce po nadlatujący kafel.
          Wtedy jednak tłuczek z impetem uderzył w jej miotłę. Dziewczyna kurczowo złapała się jej rączki, by utrzymać równowagę, a kafel ze świstem przeleciał obok niej.
          Lydia z uśmiechem ruszyła w jego kierunku. Szybko go złapała i wzleciała w górę. Widząc, że zarówno James jak i Eric Talley podążają w jej kierunku, a Dave pozostał bez obstawy zanurkowała i w najlepszym według niej momencie podała kafla chłopakowi.
          James był jednak szybszy. Zawrócił miotłą i w ostatniej chwili złapał lecącą piłkę.
          Lydia już chciała ruszać za nim, kiedy kątem oka zauważyła coś czego nie chciała widzieć.
          Pole oddzielające Hogwart od boiska do Quidditcha przecinało biegnące zwierzę. Wzbijało w powietrze garści śnieżnego puchu, a pędziło z taką prędkością, że Lydia była pewna, że za chwilę wpadnie na boisko.
          Gdyby to było zwykłe zwierzę, Lydia z pewnością zignorowałaby jego obecność. Jednak to był wilk. Potężny wilk z jej koszmaru.
          Unosiła się w powietrzu, bojąc się chociaż poruszyć.
          Krzyki Zabiniego, czyjaś donośna kłótnia i pomrukiwania na trybunach docierały do niej jak zza wodospadu. Strach sparaliżował całe jej ciało.
          Nagle poczuła jak coś z impetem uderza ją w kark. Przenikliwy ból rozniósł się po się po całym ciele, a w następnym momencie osunęła się w ciemność.


***


          Z wysiłkiem otworzyła oczy. Wszystko było zamazane. Nie wiedziała gdzie jest ani od jak dawna.
          Zacisnęła mocno powieki. Próbowała się podnieść, lecz na marne. Nie mogła się ruszyć.
          - Lestrange, obudziłaś się! - oczom dziewczyny ukazała się twarz Davida- Score, leć po Pomfrey!
          Usłyszała skrzypienie krzesła, a po chwili kroki na szkolnej posadce.
          Chciała zadać tak niezliczoną ilość pytań, jednak nie mogła się odezwać.
          - Jak się czujesz? - do Notta dołączył Albus, a po chwili Samantha i Zabini.
          Z jej ust wydobył się tylko cichy jęk.
          Przyjaciele spojrzeli po sobie.
          - Lydia...? - Samantha rzuciła na przyjaciółkę przerażone spojrzenie.
          - No już! Uciekać mi stąd! - usłyszała głos szkolnej pielęgniarki - Jak chcecie pomóc koleżance, to natychmiast wychodźcie!
          Twarze przyjaciół znikły, a po chwili Lydia zobaczyła nad sobą panią Pomfrey.
          - No kochanie, jak się czujesz? - spytała.
          Dziewczyna wydała z siebie kolejny jęk.
          Czuła się, jakby nie znajdowała się w swoim ciele, a to w którym się znalazła nie miało najmniejszej ochoty jej słuchać. Cudem udało jej się zmusić struny głosowe do wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
          - Tak myślałam. Zawsze mówiłam, że ten quidditch to dzieło szatana - mruknęła - Na twoje szczęście, jakiś tydzień temu był tu ten sympatyczny chłopiec z Gryffindoru, kazał cię przeprosić i przyniósł to - kobieta uniosła w dłoni podłużną fiolkę z granatową, migoczącą cieczą - Będziesz musiała to wypić. W twoim stanie, będzie to trochę trudne, ale no cóż...
          Rozchyliła Lydii usta i przelała tam zawartość fiolki. Nastolatka z ogromnym trudem przełknęła kwaśny płyn.
          - No a teraz musisz trochę poleżeć w spokoju - pielęgniarka uśmiechnęła się krzywo i zniknęła z pola widzenia dziewczyny.
          Ta leżała chwilę wpatrzona w sufit, gdy nagle niesamowite gorąco zaczęło rozchodzić się po jej ciele, szczypiąc i paląc.
          Chwilę później uczucie ustało, wprowadzając Lydię w senny nastrój.
          Ostatnim o czym zdążyła pomyśleć, zanim ponownie straciła przytomność, były słowa pielęgniarki. „ Jakiś tydzień temu był tu ten sympatyczny chłopiec z Gryffindoru, kazał cię przeprosić i przyniósł to...”. Jaki chłopiec? I jaki tydzień? Nie mogła przecież leżeć tak długo...   


***


          Otworzyła oczy. Dalej leżała w skrzydle szpitalnym.
          - No proszę, śpiąca królewna w końcu się obudziła - Scorpius wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.
          - Po tak namiętnym pocałunku jaki złożyłeś, nie miała wyboru - Nott trącił ramieniem kolegę.
          Lydia gwałtownie zerwała się z łóżka, ocierając usta wierzchem dłoni.
          Zebrani przyjaciele wybuchli głośnym śmiechem.
          - Bardzo zabawne - mruknęła, ale uśmiechnęła się – Nawet jakby od tego zależało moje życie nie chciałabym się z tobą całować, Malfoy.
          - Przypomnę ci te słowa, gdy będziesz leżeć na łożu śmierci! - obruszył się chłopak.
          - Chyba nie jesteś świadoma, ile już tutaj leżysz, co? - wtrącił Albus.
          Pokręciła przecząco głową.
          - No więc, trochę cie ominęło, bo leżysz tu już prawie dwa tygodnie – zaczął, na co rzuciła mu przerażone spojrzenie.
          - Nie martw się – odezwał się Zabini - Po tej akcji na meczu, Jake dostał takiego napadu szału, że musieli przełożyć rozgrywki, na tydzień później. Graliśmy z Selwyn w składzie - na te słowa Lydia skrzywiła się wyraźnie - ale wygraliśmy, dwieście trzydzieści do stu dziesięciu.
          Nie poczuła jednak ulgi.
          - Na litość boską, nie wszystko obraca się wokół Quidditcha, Zabini – parsknęła Samantha.
          - Wiesz, sądzę jednak, że Lestrange chciałaby wiedzieć takie rzeczy.
          - Jak dobrze, że znasz ją jak własną kieszeń!
          - Dobra, zamknijcie się już – Lydia zasłoniła uszy dłońmi – Zaraz rozsadzi mi przez was łeb.
          Dwójka Ślizgonów ściszyła tylko głosy, dalej parskając i prychając na siebie.
          - Jak tak dalej pójdzie ominę więcej lekcji niż w ogóle się odbędzie – westchnęła Lydia ciężko.
          - Przecież to nie twoja wina – odparł Albus – Nauczyciele powinni to zrozumieć.
          - Mhm – mruknęła Lydia bez przekonania – Już widzę te spojrzenia pełne empatii.
          - Jeżeli cię to pocieszy – wtrącił się Scorpius – To zawsze możesz się zapisać na dodatkowe zajęcia.
          - Zdecydowanie mnie to podniosło na duchu.
          Przetarła dłońmi zmęczoną twarz. Bała się tego jak może wyglądać po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalnym łóżku, podczas których budziła się tylko sporadycznie, natychmiast znowu zapadając w sen. Chciała natychmiast opuścić skrzydło szpitalne, móc wrócić do dormitorium, wziąć udział w zajęciach, w treningu, odwiedzić Hagrida.
          - Za to na pewno ucieszy cię myśl o Balu Bożonarodzeniowym! - wykrzyknęła uradowana Samantha, która najwidoczniej skończyła dyskutować z Andrey'em – Który jest już za tydzień.
          - Na litość boską, nie wszystko obraca się wokół Balu Bożonarodzeniowego, Travers – pisnął Zabini, przedrzeźniając dziewczynę sprzed paru chwil.
          - Pamiętaj, że mnie zaprosiłeś, łajzo - blondynka szturchnęła go lekko.
          - Czyli najlepsza zabawa w jakiej miałem okazję uczestniczyć - odparł ironicznie, uśmiechając się do niej słodko.
          - Ej, dzieciaki, dziewczyna musi mieć chwilę spokoju! - krzyknęła na nich pani Pomfrey, podbiegając do łózka Lydii - Już, pogadacie sobie jak wyjdzie!
          - Ale ona czuje się świetnie, a my nie rozmawialiśmy z nią od dwóch tygodni! - zaprotestował Scorpius – Poza tym zaraz zacznie mi się transmutacja, niech pani zrozumie.
          - Tym bardziej! - pielęgniarka zamachała na nich rękami – Już, uciekać mi stąd, na lekcje!
          Wszyscy wstali niechętnie, wydając z siebie ciche pomruki. Tylko Albus został na swoim miejscu.
          - Al, chodź buraku – Malfoy delikatnie pociągnął przyjaciela na kaptur szaty.
          - Ja jeszcze na moment, zaraz wyjdę - wytłumaczył się chłopak.
          Pielęgniarka spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.
          - Pięć minut.
          - No nie, on jest jakiś uprzywilejowany, czy co? - spytał oburzony Scorpius.
          - Malfoy, bo zaraz sama cię stąd wyniosę – zagroziła pielęgniarka, na co nachmurzony chłopak posłusznie ruszył za resztą przyjaciół do wyjścia.
          Gdy zostali sami, Potter zwrócił się do Lydii.
          - Słuchaj, Alfred uciekł - wyrzucił z siebie szybko.
          - Co? - spojrzała na niego z niedowierzaniem - Aaah! Wiedziałam, że to się tak skończy...
          - Jak wyjdziesz, musimy pomóc Hagridowi, na razie sami nic nie zdziałaliśmy. Nie wiem dlaczego, ale Agrymir nie upominał się póki co o swojego Nundu, ale to nie wróży dobrze. Mimo tego, musimy go jak najszybciej znaleźć.
          - Tak, tak - Lydia kiwnęła potakująco głową - Merlinie, czemu on musi zawsze ładować się w takie bagno?



***


          Na następny dzień opuściła skrzydło szpitalne.
          Profesor Zabini uznał, że jest w świetnym stanie i nie pozwolił jej ominąć kolejnych lekcji.
          Idąc w kierunku sali do eliksirów razem z Krukonami, Albus przypomniał jej o Alfredzie.
          - Wiem - mruknęła w odpowiedzi - Ale raczej wątpliwe jest, żebyśmy złapali go sami. Nundu poruszają się bezszelestnie.
          - Konieczna będzie wizyta w bibliotece - jęknął chłopak.
          Dziewczyna nic nie powiedziała. Sama nie przepadała za nieskończonymi godzinami spędzonymi nad książkami w poszukiwaniu informacji, tylko po to by na koniec odnaleźć dwie linijki tekstu.
          Po chwili dołączył do nich Scorpius.
          - Lestrange, wybierasz się może na bal?
          - Nie szczególnie mi się spieszy.
          - Bo wiesz, jeśli jeszcze nikt cię nie zaprosił, to właśnie otrzymałaś tą propozycję od największego przystojniaka w historii Hogwartu.
          Lydia parsknęła śmiechem.
          - Komu robisz za posłańca, Malfoy?
          - Żart ci się ostatnio wyostrzył, no uśmiałem się – westchnął ciężko - Dobrze wiesz, że chodzi o mnie.
          Spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.
          - Naprawdę?
          - No weź. W najgorszym wypadku, spędzisz miło czas z facetem, który próbuje udowodnić, że nie jest skończonym dupkiem.
          Dziewczyna zastanowiła się chwilę. Starała się do tego nie przyznawać, przed samą sobą, ale tak naprawdę, chciałaby żeby to Fred ją zaprosił. Mimo to, wiedziała, że jest to nierealne. A Scorpiusa znała od małego. Czasem robił z siebie kretyna, ale wciąż był jej przyjacielem.
          - Określenie „miło spędzony czas” w odniesieniu do ciebie, jest raczej zaprzeczeniem – zaśmiała się – No ale skoro ci zależy, uczynię ci ten zaszczyt.
          - Ach, dzięki łaskawa pani, za ten gest miłosierdzia! - chłopak wyrzucił ręce wysoko w górę.
          Po chwili trafili do lochów. Weszli do sali i usadowili się w ławkach.
          - Dziś zajmiemy się lekarstwem na czyraki - zaczął Blaise Zabini, gdy w klasie zapanowała cisza - Jak sama nazwa mówi, jest to eliksir usuwający szkodliwe skutki działania ropy z czyrakobulw. Jeśli macie potrzebne składniki, możemy zacząć ważyć. Udane eliksiry mogą być podawane jako prezenty dla znajomych, ale myślę, że ważniejsze dla was będą jak zwykle punkty. Otwórzcie podręcznik na stronie siedemdziesiątej piątej i bierzcie się do roboty.
          Lydia rzuciła wzrokiem na instrukcję.

Lekarstwo na Czyraki
Składniki:
1 x Ślimaki rogate
1 x Kolce jeżozwierza
1 x Kły węża

Instrukcje ważenia:
Dodaj 6 kłów węża do zaprawy
Zgnieć je na drobny proszek za pomocą tłuczka
Dodaj 4 miary rozkruszonych kłów do kociołka
Ogrzewaj w wysokiej temperaturze przez 10 minut
Pozostaw do zaparzenia na 3 minuty
Dodaj 4 rogate ślimaki do kociołka
Dodaj 2 kolce jeżozwierza do kociołka
Wymieszaj 5 razy, zgodnie ze wskazówkami zegara

          Wyciągnęła na ławkę potrzebne składniki, gdy nagle do sali weszła profesor McGonagall.
          - Witam, profesorze Zabini - powitała nauczyciela, na co ten niewyraźnie kiwnął głową - Chciałabym przez chwilę porozmawiać z jedną z pańskich uczennic - powiedziała podchodząc do Lydii - Mogę?
          Mężczyzna nie wydawał się szczęśliwy z tego powodu, ale potaknął głową. Nie miał co dyskutować z dyrektorką, wiedział, że zapytanie o zgodę jest tylko pozorne. Gdyby nie chciał wypuścić Lestrange z sali, McGonagall i tak by ją wzięła.
          Kobieta i dziewczyna wyszły na korytarz i skierowały się do gabinetu dyrektorki.
          - Lukrowane pierniki - powiedziała McGonagall w kierunku kamiennego gobelinu, a ich oczom natychmiast ukazały się schody, które po chwili zaprowadziły je do gabinetu.
          - Siadaj, Lestrange - dyrektorka wskazała jej, ten sam co zawsze, fotel.
          Dziewczyna zajęła miejsce.
          - Zapewne słyszałaś, o tym co spotkało Brendę?
          - Dziwne by było, gdybym nie słyszała, pani profesor.
          - No cóż, od czasu odejścia Rity Skeeter, Prorok Codzienny zamieszcza wiarygodne artykuły, jednak nie wszystkie powinny ujrzeć światło dzienne, a przynajmniej nie w tym czasie.
          Lydia ze uporem wpatrywała się w swoje stopy. Wiedziała, czego może się zaraz spodziewać.
          - Domyślasz się, dlaczego ją zaatakowano?
          Nastolatka wzruszyła ramionami.
          - No cóż, oni szukali ciebie - powiedziała McGonagall,spełniając najgorsze przeczucia Lydii - Nie wiemy dlaczego. Przypuszczamy, że polują na byłych śmierciożerców i ich rodziny.
          Dziewczyna poruszyła się niespokojnie, przypominając sobie nocne koszmary.
          - Byliśmy pewni, że wśród mugoli będziesz bezpieczna. Gdyby nie prośba pana Pottera, raczej nie byłoby cię teraz z nami.
          - Prośba pana Pottera? - zdziwiona Lydia zerknęła na kobietę.
          - Owszem, Potter jest aurorem - dyrektorka podeszła do okna, obserwując przelatujące za nim sowy - Razem z innymi zajmują się sprawą, niepokojących w ostatnim czasie, zachowań w świecie czarodziei. Podejrzewał, że Windyktanci...
          - Kto?
          - Windyktanci, Lestrange. Tak się rzekomo zwą, chociaż nazywają ich też Purytanami. W każdym razie, Potter podejrzewał, że mogą cię szukać i kazał nam, wziąć cię z powrotem do Hogwartu. W samą porę, jak widać - i zanim Lydia zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, dodała - Nie wiemy czemu to robią, prawdopodobnie chodzi o formę zemsty na byłych sprzymierzeńcach Voldemorta.
          Dziewczyna westchnęła ciężko.
          - Co teraz?
          - Nic. Nie wiemy kim są, co zamierzają. Nie wiemy nic. Możemy tylko czekać na ich następny ruch.
          Lydia czuła jak natłok tych informacji ją przytłacza. Nie mogła pojąć, tego co właśnie się dowiedziała. McGonagall chyba to zauważyła.
          - Wracaj na lekcje, Lestrange.


***


          Tak jak kazała dyrektorka, Lydia wróciła do sali lekcyjnej. Jednak jej myśli były zbyt rozproszone, by mogła skupić się na czymkolwiek. Mimo że lubiła eliksiry, nie miała teraz głowy, by cokolwiek uwarzyć. Nie umknęło to uwadze profesora Zabiniego, który wyjątkowo nic z tym nie zrobił, ignorując roztrzepanie Lydii.
          Na jej zachowanie zwrócił uwagę również Albus i Scorpius. Pomimo ich dociekliwych pytań, wciąż milczała, nie wiedząc co ma im powiedzieć. „No tak, w każdej chwili mogą zabić mnie, Malfoya i kilkadziesiąt innych osób, tylko za to, za co obwiniają nas ludzie pokroju brata Ala, świetnie, nie sądzicie?”.
          Dopiero gdy Ślizgoni w końcu skończyli zajęcia, zdecydowała się im wszystko opowiedzieć.
          - Czyli, ty też nie jesteś bezpieczny, Malfoy - dodała na koniec swojej historii.
          Między nimi zapanowała niezręczna cisza.
          - Mój tata nie pozwoli, żeby stała wam się krzywda - przerwał milczenie Albus.
          - Potter, twój ojciec już chyba zbyt dużo razy ratował świat - mruknął Scorpius, spuszczając wzrok - Po za tym, chyba wiesz ile krzywd wyrządzili mu śmierciożercy, prawda? Może jest bohaterem o statusie popularności Merlina, ale nie sądzę by nasz brak bardzo mu wadził.
          - Nie mów tak - warknął Albus - To, że jest sławny, nie znaczy, że obojętny na ludzką krzywdę. Wiesz, dla niego każde życie jest ważne.
          - Al. Zabiliśmy tak wiele osób - odezwała się nagle Lydia - Freda Weasley'a, Syriusza Blacka, Nimfadorę i Remusa Lupinów, Collina Creevey'a.... Wiesz ile czarodziejów będzie chciało się nas pozbyć?
          - Oh, zamknij się! - wybuchnął chłopak - To nie wy ich zabiliście, nie mów o śmierciożercach jakbyś była ich częścią...
          - Jestem... - przerwała mu, ale wtedy on też wpadł jej w słowo.
          - Li, nie jesteś. Ani ty, ani Score, ani Samantha, ani David - spojrzał na nią łagodnie - Sami wybieramy kim jesteśmy i nasi przodkowie nie warunkują naszych wyborów.
          - Matko, Al, ale pieprzysz głupoty - prychnął Malfoy - Chcą nasz wszystkich pozabijać. Wiem, że nie chcesz się pogodzić z tą myślą, ale jak widzisz takie są fakty.
          Albus westchnął cicho zrezygnowany.
          Scorpius wstał gwałtownie z kanapy i nic nie mówiąc, ruszył ku kamiennemu przejściu.
          Lydia i Albus odprowadzili go smutnym wzrokiem, ale nie odezwali się.
          - Może pójdziemy odwiedzić Hagrida? - spytał chłopak po chwili milczenia - Powinniśmy zacząć robić coś w sprawie Alfreda.
          - Chętnie, ale dziś mam szlaban - odpowiedziała, zerkając na zegarek - Póki co, chodźmy poszukać czegoś w bibliotece.
          Poderwali się z kanapy i wyszli z dormitorium. Idąc korytarzami, skierowali się do biblioteki. Po drodze spotkali grupkę Gryfonów z Jamesem na czele, minęli się jednak w ciszy. Jedynie Lydia niezauważalnie odwróciła głowę, by odprowadzić wzrokiem znikającą za zakrętem rudą czuprynę.


***


          Zgarnęli z półek kilkanaście książek o niebezpiecznych magicznych stworzeniach i usiedli w kącie, przy jednym ze stolików. Przekartkowywali je szybko, jednak w każdej z nich, zamieszczony był ten sam, krótki tekst:

Nundu najgroźniejsze stworzenie na świecie. Wschodnioafrykański lampart. Jest gigantyczny, potrafi osiągnąć wzrost do 12m wysokości; ma brązowo-szare umaszczenie. Mimo swoich rozmiarów potrafi poruszać się bezszelestnie. Swoim oddechem może zabić całą wioskę. Dorosły osobnik nigdy nie został pokonany przez grupę liczącą mniej niż 100 osób.

          - No świetnie - mruknął Albus - Jeśli nie znajdziemy go w najbliższym czasie, jednym skokiem zgniecie Hogwart.
          - W tych okolicznościach jakoś mi to nie specjalnie przeszkadza - Lydia poprawiła się na krześle, splatając ramiona.
          Chłopak odsunął od siebie kolejną księgę.
          - Li, proszę, przestań.
          Dziewczyna w odpowiedzi tylko wydęła wargi i wzruszyła ramionami.
          - Mnie też nie uszczęśliwiła wiadomość o Wikdyktantach.
          - Ale to nie ciebie chcą zabić – mruknęła.
          - Ale chcą zabić moich przyjaciół!
          Lydia zamilkła. Nie patrzyła na to od tej strony.
          Już chciała wstać, gdy podszedł do nich Zabini.
          - Coś się dzieje? - spytał, patrząc na ich zacięte miny.
          - Nic - odpowiedzieli równocześnie.
          Ciemnoskóry chłopak wzruszył ramionami i dosiadł się do nich.
          - Słyszeliście kogo poderwał Malfoy?
          Lydia rzuciła mu pytające spojrzenie.
          - Zaprosił na bal tą czarnowłosą Krukonkę z waszego roku - powiedział Andrey z niesmakiem.
          Dziewczyna zamarła.
          - Tą, jak jej tam... Dianę Grissom? - spytał Albus.
          - Nie wiem jak się nazywa - powiedział Zabini - Ale ostatnio chyba została szukającą Ravenclawu.
          Lydia nie wytrzymała. Wstała, gwałtownie odsuwając krzesło, przez co odgłos drewna ocierającego się o kamień, głośno rozniósł się po wielkiej sali.
          - Tak mu przywalę, że w locie zdechnie z głodu - syknęła łapiąc leżącą obok torbę i wybiegła z biblioteki.


***


          Biegła przez korytarz zaciskając pięści ze złości. Zawsze wiedziała, że Score to dupek, ale w życiu nie podejrzewałaby go o coś takiego. Ciekawe, co jej powie. Hej, Lestrange, przykro mi, ale muszę odwołać moje zaproszenie? Czy w ogóle ma zamiar jej coś mówić, czy może liczy na cud? Ze zabiją ją zanim dojdzie do balu?
          Nie daruje mu tego. Powinien był się wcześniej zastanowić zanim z nią zadarł. Zwinnym ruchem wyciągnęła różdżkę.
          - Panno Lestrange, nie sądzę, by różdżka była potrzebna na dzisiejszym szlabanie - usłyszała zza siebie.
          Zatrzymała się gwałtownie i obróciła, chowając różdżkę z powrotem za szatę.
          - Widzę, że tak się do mnie spieszyłaś, że aż minęłaś sobie salę - profesor Blackwood odsunęła się od drzwi w których stała, tym samym zapraszając Lydię do środka.
          Dziewczyna niechętnie ruszyła się z miejsca i skierowała do gabinetu nauczycielki mugoloznawstwa. Było to niewielkie, duszne pomieszczenie z drewnianymi ścianami, obklejonymi licznymi wycinkami z mugolskich gazet. Pod jedną z nich stała ogromna szafka pełna niezliczonych ilości szuflad wypełnionych książkami i różnymi drobiazgami ze świata mugoli. Na środku stało biurko, obładowane teraz pracami uczniów przy których miała pomagać.
Rzuciła torbę pod krzesło i usiadła.
          - Chciałabym, żebyś poukładała je alfabetycznie - powiedziała Blackwood, zamykając za sobą drzwi i podchodząc do dziewczyny.
          Lydia westchnęła ciężko i wzięła się do roboty. Nauczycielka w tym czasie zatopiła się w lekturze.
          Wiertarka. "Do 'W'", pomyślała dziewczyna, wkładając pracę do szuflady oznaczonej tą literą.           Odkurzacz. Do "O". Helikopter. Do "H". Dynastia Jaggielonów. Zastanowiła się.
          - Emm.. Pani profesor, do jakiej litery to przyporządkować? - spytała pokazując kobiecie papirus - D czy J?
          Blackwood podniosła wzrok znad gazety.
          - Do "D'.
          Lydia wróciła do zajęcia.
          Telefony komórkowe. Do "T". Lodówka. Do "L".
          Kolejne dwie godziny spędziła przydzielając każde wypracowanie do odpowiedniej szuflady.
          - Dobrze, Lestrange - powiedziała nauczycielka, gdy wybiła siódma wieczorem - Możesz już iść, za chwilę będzie kolacja. Dokończysz jutro.
          Dziewczyna skinęła głową. Już chciała wychodzić, lecz coś przykuło jej uwagę.
          - Pani profesor, mogę sobie pożyczyć tę pracę? - spytała wskazując na jeden z pozostałych papirusów.
          Blackwood uniosła pytająco brwi, ale zgodziła się.
          Zadowolona Lydia zwinęła pergamin i wsunęła do torby.
          - Do widzenia - pożegnała się i wyszła na korytarz, kierując się ku Wielkiej Sali.
          Już nie mogła się doczekać, kiedy pokaże Albusowi i Scorpiusowi co znalazła.
          W następnym momencie, uświadomiła sobie, że nie ma zamiaru niczego pokazywać Scorpiusowi. Przeklęła cicho. W takim wypadku pogada z Samanthą i Davidem. No i z Jake'iem.           Tak, musi z nim w końcu porozmawiać, ostatnio w ogóle go nie widuje.
          Po chwili trafiła na sporą grupkę uczniów kierującą się na kolację. Dołączyła do nich i razem z nimi weszła do Wielkiej Sali. Podeszła do stołu Ślizgonów i dosiadła się do Jake'a, który aktualnie prowadził zaciekłą dyskusję z Zabinim, na temat taktyki drużyny quidditch'a. Klapnęła ciężko na ławkę.
          - Wszystko okay? - spytał Jake, przerywając na chwilę rozmowę i patrząc na siostrę zatroskanym wzrokiem.
          Pokręciła przecząco głową i przytuliła się do niego.
          - Pogadamy po kolacji, dobrze? - wyszeptał obejmując, Lydię ramieniem, na co ta skinęła głową.
          Po chwili podjął się przerwanej dyskusji, wciąż trzymając dziewczynę w objęciach.
          Na stołach pojawiły się potrawy, a coraz więcej uczniów zaczęło schodzić się do Sali. Wśród nich był Scorpius, który podszedł do rodzeństwa z zamiarem zajęcia miejsca obok nich.
          - Nie. Zbliżaj. Się. Do. Mnie - warknęła Lydia, przysuwając się do brata i zabijając Malfoy'a spojrzeniem
          Chłopak spojrzał na nią pytającym wzrokiem, ale usiadł.
          - Powiedziałam, żebyś się do mnie nie zbliżał - powtórzyła - Chyba, że chcesz, żebym ci przywaliła na środku Wielkiej Sali.
          - Na Merlina, Lestrange, o co ci chodzi? - spytał zdezorientowany Score.
          Jake poczuł jak mięśnie Lydii napinają się ze złości.
          - Słuchaj, Malfoy - zaczął - Jeśli moja siostra mówi, żebyś się do niej nie zbliżał to tego nie rób. Jasne?
          Blondyn prychnął poirytowany
          - Co za ludzie, Merlinie - mruknął kierując się na inne miejsce - Zrozum tu kogoś.


***


          Po kolacji, Jake i Lydia udali się do Pokoju Życzeń, który stał się dla nich małym, przytulnym pomieszczeniem z rozpalonym kominkiem i wygodną kanapą.
          - Co się dzieje? - spytał Jake, głaszcząc siostrę po głowie.
          Wzięła głęboki oddech i opowiedziała mu wszystko. Od sennych koszmarów, poprzez słowa McGonagall, aż po sytuację z Malfoy'em.
          Chłopak milczał przez chwilę, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w tańczące w kominku płomienie.
          - W końcu musiałaś się o tym dowiedzieć. O Windyktantach - odezwał się w końcu.
          - Wiedziałeś? - zaskoczona uniosła głowę.
Skinął głową.
          - Ale nie mogłam ci powiedzieć - powiedział, a gdy spojrzała na niego urażona, dodał - Wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej. Jeśli chodzi o nocne koszmary, wśród ofiar był ktoś spoza rodzin śmierciożerców?
          Zaprzeczyła ruchem głowy.
          - Tak myślałem. Zapewne mają coś wspólnego z Winyktantami, tylko nie wiem czemu ci się to śni. Może masz wewnętrzne oko?
          Prychnęła.
          - W życiu. Nienawidzę wróżbiarstwa.
          - No cóż, nic innego nie przychodzi mi do głowy - zaśmiał się lekko - A co do Malfoy'a, naprawdę chciałabyś pójść z nim na bal?
          - Teraz na pewno nie. Wcześniej to chyba nawet chciałam, dlatego się zgodziłam. Wiesz, myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi, a on potraktował mnie jak idiotkę. I jeszcze udaje, że nie wie co się stało.
          - No wiesz, w końcu to Malfoy. I po części twój kuzyn.
          - Daleki.
          - Co nie zmienia faktu, że potraficie być tak samo irytujący, egoistyczni, złośliwi...
          - Wcale nie! - żachnęła się Lydia.
          - Ależ oczywiście – zaśmiał się w odpowiedzi, dając jej lekkiego kuksańca – Mogę z nim porozmawiać...
          - Nie! Nie wtrącaj się w to, dobrze?
          - Sama chcesz go pobić?
          - Nie zamierzam robić mu fizycznej krzywdy.
          Tak naprawdę sama nie widziała co zamierza z tym zrobić. Pójście ze Scorpiusem na bal nie było jej celem życiowym. Ale nie zamierzała dać się traktować jak przedmiot i musiała pokazać Malfoy'owi, że nie da sobą tak pomiatać.
          Milczeli przez dłuższą chwilę. Lydia strasznie chciała powiedzieć bratu o swojej słabości do Freda, jednak nie potrafiła. Wstyd, który czuła na myśl o tym był zbyt wielki. Poza tym przeważała w niej wierność zasadom rodzin czystokrwistych.
          - Od kiedy z nią jesteś? - spytała nagle, zamiast tego.
          Jake zaskoczony oderwał wzrok od kominka.
          - Co?
          - Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi.
          Chłopak nerwowym gestem przeczesał gęstą czuprynę ciemnych włosów.
          - Od miesiąca. Skąd ty wiesz wszystko, zanim zdążę ci powiedzieć? - westchnął, uśmiechając się delikatnie.
          Szturchnęła go lekko palcem wskazującym w pierś.
          - To wszystko dlatego, że tak guzdrzesz się z powiedzeniem mi czegokolwiek.
          - No dobra, przepraszam – Jake uniósł ręce w obronnym geście – Od teraz będę ci wszystko mówił zaraz po tym jak się dowiem, nawet jeżeli będę musiał wpaść do ciebie w połowie eliksirów!
          Lydia zaśmiała się i pacnęła go lekko poduszką. W odpowiedzi przyciągnął ją mocniej do siebie, opadając z nią miękko na kanapę.
          - Jak się czujesz? - spytał – Przepraszam, że cię wtedy nie złapałem.
          Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. W jej wzroku czaiło się pytanie.
          - Wtedy na meczu, jak spadłaś. Nie zdążyłem cię złapać...
          - Jake...
          - I on cię musiał uratować...
          - Czekaj, jaki on? - podniosła się gwałtownie na łokciach.
          Chłopak nie odpowiedział.
          - Hej, pytałam o coś! - pomachała bratu przed oczami – Jaki on?
          - James... On użył różdżki w ostatniej chwili. Już zdążyłaś dotknąć ziemi, ale...
          - Nie – przerwała mu – Nie. Nie. Nie.
          - Lydia, ja...
          - Nie, nie, nie! - wstała gwałtownie z kanapy i złapała się za głowę, zaciskając palce na gęstych włosach.
          Nie mogła w to uwierzyć. Spośród tylu osób na które by liczyła, Jake'a, Zabiniego, Scorpiusa, czy siedzących na trybunach Albusa, Davida, Samanthy, czy już nawet miliona innych osób w świecie, żadna jej nie uratowała. Nikt tego nie zrobił. Nikt z wyjątkiem Jamesa.
          Krzyknęła cicho.
          Merlinie. Nie będzie potrafiła teraz na niego spojrzeć wiedząc, że uratował jej życie. Ciężko jest być dla kogoś wrednym i opryskliwym, kiedy temu komuś zawdzięczasz życie.
          - Mała... - poczuła rękę Jake'a na przedramieniu.
          - Dlaczego akurat on? - odwróciła się w jego stronę – Jake, dlaczego z wszystkich osób, których nienawidzę to musiał być on?
          Łzy złości zaczęły cisnąć jej się do oczu.
          Jake przytulił ją do siebie.
          - Przepraszam. To powinienem być ja.
          Lydia pociągnęła nosem.
          - Powinieneś – mruknęła cicho – To powinien być ktokolwiek inny.
          - Wiem. Przepraszam. Nie wiem co się ze mną stało. Było tak zimno, nie potrafiłem nic zrobić...
          Lydia zamarła. Zrozumiała.
          - Ten wilk.
          - Co...?
          - Ten wilk z mojego snu. To był on. To jego wina.