czwartek, 25 grudnia 2014

VI "Cicha noca, tak liscie szeleszcza..."

        Powoli dochodziła północ, a bal wciąż trwał w najlepsze. Lydia ciężko opadła na krzesło przy wspólnym stole, który zajmowała razem z Albusem, Samanthą i Zabinim, Davidem i Renesmee Green oraz Jake'm i Bree.
         - Al, przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejnym tancerzem - jęknęła, spoglądając na stopy, na które niedawno wciągnęła trampki.
         - Chyba nie tańczyłaś z Zabinim - parsknęła za śmiechem Samantha.
         - Wypraszam sobie obrażanie moich tanecznych umiejętności - obruszył się Andrey, uśmiechając się szeroko, co nie było zbyt częstym widokiem.
         Widać było, że nie szczędził sobie piwa kremowego, był w wyśmienitym humorze.
         - Jeśli chcesz, możesz go przetestować jeszcze raz.
         Złapał Samanthę za nadgarstek i zaczął ją ciągnąć w stronę parkietu.
         - Na litość boską, puść mnie – zaśmiała się Samantha – Nie chcę, żebyś mnie tam zadeptał.
         - No weź, będzie fajnie – chłopak pociągnął ją mocniej, tak, że mimo stawianego oporu dziewczyna zbliżyła się do niego.
         - Z pewnością taki rodzaj śmierci jest super – Samantha delikatnie szturchnęła go w ramię, na co Zabini szybkim ruchem wziął ją na ręce i skierował się na parkiet.
         Na nic zdały się rozbawione piski i krzyki dziewczyny, Andrey puścił ją dopiero pośrodku tańczących.
         Z obserwowania pary wyrwał ją dźwięk odsuwanego obok krzesła.
         - Gdzie idziesz? - spytała podnoszącego się z miejsca Albusa.
         - Do Rose. Obiecałem jej, że z nią zatańczę.
         - Mhm.
         Lydia odwróciła wzrok i założyła ręce na piersi, wydymając przy tym wargi.
         - Lid, błagam cię...
         - Czy ja coś mówię? - parsknęła, wciąż nie patrząc na przyjaciela.
         - Nie, ale zachowujesz się jak...
         - Nie, dobrze wiesz, że jeszcze się nie zachowuję. Idź już do niej, przecież ci nie zabronię.
         - Wiesz, że nie znoszę kiedy tak robisz?
         - Wiem. Idź już.
         Kochała Albusa tak samo mocno jak kochała Jake'a. Była o niego zazdrosna, martwiła i troszczyła się o niego, ale w niczym nie pomagał jej fakt, że pochodzi z rodziny Potterów. Absolutnie w niczym.
         Po chwili usłyszała oddalające się kroki chłopaka. Zaraz potem usłyszała znajomy głos.
         - Lydia?
         Podniosła wzrok i zmarszczyła gniewnie brwi.
         - Oh, a to od kiedy mówisz do mnie po imieniu? - prychnęła, widząc Scorpiusa – Poza tym, czyżbyś zgubił swoją partnerkę?
         - Dalej masz zamiar się wściekać? - jęknął, siadając po drugiej stronie stolika.
         - Owszem, mam zamiar - dziewczyna odwróciła głowę, zaciskając usta w wąską kreskę.
         - Nawet po tym jak dokopałaś Dianie?
         Lydia drgnęła lekko.
         - Dokopałam jej, nie tobie, idioto – mruknęła, starając się nie dać po sobie poznać, że zaczęła się bać o konsekwencje swojego czynu.
         - I dlatego to ja z nią pogadałem i swoim urokiem osobistym przekonałem ją do zachowania pewnych wydarzeń dla siebie. Ale za różdżkę będziesz musiała mi oddać pieniądze.
         Lydia powoli odwróciła głowę w stronę chłopaka.
         - A zrobiłeś to dla... - przerwała. Nie chciała zadawać tego pytania.
         - Ciesz się, że ci uratowałem ci dupę, a nie doszukuj się powodów dla których to zrobiłem. Czasem zdarzają mi się lepsze dni.
         Lydia nie odpowiedziała, Scorpius też zamilkł.
         Szczerze mówiąc, męczyło ją trochę złoszczenie się na Scorpiusa, ale nie miała zamiaru dać za wygraną. Z drugiej strony czuła się z tym dziwnie, świadoma faktu, że może to wyglądać jakby była o niego zazdrosna.
         - Odpuścisz już sobie? - spytał Ślizgon po chwili.
         - Dlaczego miałabym to zrobić?
         - Bo ci goście z klubu gargulkowego to straszni kretyni.
         Lydia uśmiechnęła się kpiąco.
         - To okay? Ja uratowałem ci tyłek przed długim jęzorem Diany, ty nie będziesz się na mnie rzucać z pazurami i zębami, gdy tylko do ciebie się zbliżę – Score rzucił dziewczynie uważne spojrzenie - Gra?
         - Gra – oparła Lydia z pewnego rodzaju ulgą.
         - Świetnie – chłopak uśmiechnął się i wstał – Teraz mogę spokojnie iść po ciastka, bez obawy, że wyskoczysz gdzieś zza rogu i mnie zabijesz.
         Odmaszerował wesołym krokiem w kierunku stołów z jedzeniem.
         Westchnęła ciężko i podparła głowę na ręce opartej na stoliku. Nie chciała się do tego przyznawać, ale cieszyła się, że odpuściła Scorpiusowi. Nie tylko ze względu na nią, ale też ze względu na Albusa, który jako przyjaciel obojga po raz kolejny musiał być rozciągnięty między dwie skłócone strony.
         Przejechała wzrokiem po tańczących, szukając Zabiniego i Samanthy, kiedy jej wzrok zatrzymał się na całkowicie innej parze.
         Fred Weasley trzymał w objęciach Heather Clambell. Dokładnie tą samą, w której skórę całkiem niedawno weszła Lydia. Tą samą którą wtedy objął w pasie i pocałował w policzek, nie wiedząc, że to Lydia. A może wiedząc? Po krótkiej rozmowie z Fredem na boisku do Quidditcha już sama nie wiedziała, co  ma o tym myśleć.
          Heather była wysoka, w niezbyt dużych obcasach niewiele niższa od Freda. Miała gęste, kasztanowe włosy, spięte w wysokiego koka, z którego teraz uwolniło się parę luźnych kosmyków, delikatnie opaloną cerę i wesołe, błyszczące, piwne oczy. Jej długa, oliwkowa suknia, wirowała we wszystkie strony, gdy razem z Fredem przemierzali parkiet w dzikim tańcu.
         Zaśmiała się z wdziękiem, gdy chłopak okręcił ją wokół jej osi.
         Lydia odwróciła wzrok. Nie chciała na to patrzeć. Nienawidziła być zazdrosna, a ostatnio potrafiła być zazdrosna o wszystko i wszystkich. Rysując widelcem po pustym talerzu, układała sobie w głowie miliony scenariuszy, jak Heather zachowuje się jak ostatnia szmata a Fred zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę całe jego serce należy do Lydii, ponownie przechodzi przydzielanie do domu, trafia do Slytherinu i żyją długo i szczęśliwie.
         Lydia wydała z siebie kolejne ciężkie westchnięcie i wstała. Bijąc się z myślami skierowała się ku wyjściu. Potrzebowała się przejść, szczerze mówiąc nie mogła doczekać się końca balu, kiedy będzie mogła się spakować i wyjechać na święta do domu. Kiedy będzie mogła na spokojnie sobie wszystko przemyśleć, odpocząć i wyspać. Pod warunkiem, że senne koszmary znowu jej nie dopadną.
         Wyszła na korytarz i ruszyła w stronę mniej zatłoczonej części zamku. Dotarła na jeden z krużganków. Stanęła przy kamiennej barierce, wpatrując się w okrągłą tarczę księżyca. Lodowaty wiatr muskał jej nagie ramiona. Delikatnym ruchem odgarnęła włosy z twarzy.
         To wszystko było takie trudne. Nie mogła się zdecydować co czuje. Z jednej strony podobał jej się Fred i chciała doprowadzić wszystko do tego by byli razem. Patrząc na to z innej perspektywy nie chciała do czegoś takiego dopuścić. Co pomyśleli by ludzie, znajomi i przede wszystkim rodzina? Była pewna, że mogłaby nawet nie myśleć o powrocie do domu. Jej ojciec wyrzekłby się jej z miejsca, matka też pewnie byłaby niesamowicie wściekła. Jeżeli chodzi o nią samą nie miała pojęcia co o tym myśleć. Jeżeli chodziłoby o jakiegokolwiek innego Gryfona czy Zdrajcę Krwi nie miałaby żadnych obiekcji. Ale Fred...
         Przeklęła się cicho w myślach.
         Całą tą sytuacją tylko komplikuje sobie wszystko. Powinna poczekać, ochłonąć. Dać sobie czas na to, by wszystko co czuła w tej chwili do Freda jej przeszło, a do tego czasu ignorować to. Z drugiej strony strasznie kręciła ją myśl o czymś w rodzaju zakazanej miłości. Związki pomiędzy Gryfonami i Ślizgonami nie były jakimiś niezwykle rzadkimi wyjątkami, ale pary gdzie jedna z osób pochodzi z ortodoksyjnej czystokrwistej rodziny powiązanej ze Śmierciożercami, a druga jest Zdrajcą Krwi raczej się nie zdarzały. Słyszała tylko o jedynym takim przypadku, od Albusa. Jej dalsza cioteczna babka, Andromeda Black, która wyrzekła się rodziny na rzecz Zdrajcy Krwi. Ale czy ona tak chciała...?
         Potrząsnęła głową. Nie wiedziała czy chce. Nie wiedziała jak nazwać to co czuje do chłopaka. Nie mogła go kochać, bo go nie znała. Więc...?
         Nie. Koniec. Musiała przestać zadręczać się tymi pytaniami. Nie powinna nawet brać takich rzeczy pod uwagę, ze względu na swoją rodzinę. Poza tym Fred już kogoś ma...
         Oparła łokcie na kamiennej barierce. Wbiła wzrok w kontur ciemnych drzew Zakazanego Lasu, obserwując jak zebrany na ich koronach śnieżny puch skrzy się delikatnie w srebrzystym świetle księżyca.
         Nagle kątem oka spostrzegła niepokojący ruch.
         Skierowała spojrzenie w tamtą stronę i zamarła. Za murami, pustym polem kroczył najeżony jak szczotka Alfred. Węszył w powietrzu, kierując się w stronę zamku i powarkując co jakiś czas.
         Lydia powoli zaczęła wycofywać się w stronę drzwi. Musiała jak najszybciej znaleźć Albusa i coś z tym zrobić. Cokolwiek.
         Zanim jednak zdążyła zerwać się do biegu, usłyszała znany sobie, choć znienawidzony głos.
         - Lily! Lily, jesteś tu?
         Tylko nie on, proszę, tylko nie on, pomyślała błagalnie, kiedy na krużganek wkroczył James.
         - Cholera.
         - Też się cieszę, że cię widzę, Lestrange – rzucił chłopak na przywitanie.
         Ciemne włosy miał rozrzucone na głowie w jeszcze większym nieładzie niż zwykle. Policzki miał mocno zaróżowione, a na ustach błąkał się lekki uśmiech.
         Starając się go zignorować, ruszyła ku wyjściu, mijając go w milczeniu. Wtedy jednak chłopak zauważył Alfreda.
         - Co do...?
         Złapał ją za łokieć i odwrócił w swoją stronę.
         - Trzymaj się od tego z daleka – rozkazał, ruchem głowy wskazując na grasującego na dole Nundu.
         - Potter, idioto, puść mnie – wyrywała się chłopakowi i spojrzała na Alfreda – To ty trzymaj się od niego z daleka i nie wpychaj swojego wścibskiego nochala w nie swoje sprawy.
         - Dobra, dobra, tym razem to nie są twoje... – zaczął, ale Lydia przerwała mu w połowie słowa.
         - Akurat Alfred jest...
         - Skąd wiesz o...
         Zamilkli w tej samej chwili.
         - No tak, mogłem się spodziewać, że Hagrid pokaże go też wam – mruknął chłopak pod nosem.
         - Spodziewaj się dalej, ja się stąd zmywam – rzuciła Lydia i ruszyła ku korytarzowi, zmierzając do najbliższych schodów prowadzących na dół.
         Nie musiała czekać długo, aż James ją dogoni.
         - Nigdzie nie idziesz sama.
         - Akurat wolę iść sama niż iść z tobą, Potter.
         - Dobrze się składa, bo ja też. Ale z Alfredem sama się bawić nie będziesz.
         - Oh, no tak, Gryfoni i ta wasza święta odwaga i poświęcenie.
         James tego nie skomentował. Lydia też milczała, zbiegając w towarzystwie chłopaka w dół schodów.
         Chciała wrócić do Wielkiej Sali po Albusa. Nie mogła jednak zostawić Jamesa samego z Alfredem, bo dla niej byłoby to równoznaczne z ucieczką i pokazaniem chłopakowi, że Ślizgoni w swoim rzekomym tchórzostwie boją się nawet takiego zwykłego kotka. Nawet jeżeli ten kotek jest jednym z najgroźniejszych stworzeń na świecie, nie miała najmniejszego zamiaru pokazywać Jamesowi, że owego kotka się boi.
         Szli więc obok siebie z zaciętym minami, a ani jedno ani drugie nawet nie brało pod uwagę powrotu i zawołania kogoś starszego i bardziej doświadczonego. W większym stopniu z głupiej chęci pokazania swojej wyższości, w mniejszym z niechęci wkopania Hagrida z kolejnym nielegalnym zwierzakiem, który mu zwiał.
         Lydia nawet nie zastanawiała się, co zrobi gdy już znajdzie się przy nundu. Po prostu szła przed siebie, całą swoją postawą chcąc udowodnić Jamesowi jak bardzo ją denerwuje i jak mało boi się Alfreda. Gdy wyszła na dwór i uderzyło w nią lodowate powietrze, zawahała się na moment. Kiedy jednak James wyprzedził ją, nawet nie drgając na zimnie, zadarła nos jeszcze wyżej i dorównała do niego. Dopiero gdy stanęła w śniegu, a na stopach zaczęła odczuwać powody dla których ludzie nie chodzą w trampkach w zimie, zrozumiała, że to chyba nie było najlepszy pomysł.
Nie odezwała się jednak. Zacisnęła usta i dalej kroczyła przed siebie jakby obserwował ją cały świat.
         - Mam nadzieję, że miałaś jakiś plan w związku z tym maleństwem, skoro się do niego wybierałaś – odezwał się James, kiedy zbliżali się do bramy.
         - Niestety, byłam zbyt zajęta ignorowaniem twojej osoby, by móc nad tym pomyśleć – odwarknęła – Może jakbyś nie starał się przeszkadzać mi na każdym kroku to bym na coś wpadła.
         W odpowiedzi usłyszała tylko ciężkie westchnięcie, a po chwili poczuła jak chłopak łapie ją za nadgarstek.
         - Może poczekaj, skoro nie wiesz co robić?
         Lydia uniosła brwi, wyszarpując rękę.
         - Potter, nawet mnie nie denerwuj.
         Chłopak jednak mocno trzymał jej nadgarstek i nie puścił, mimo jej prób wyrwania się.
         - W takim razie powiedz mi, co zamierzałaś zrobić, jak już go znajdziesz?
         Patrzył jej stanowczo w oczy, ani na chwilę nie odwracając wzroku. Lydia też nie uciekła spojrzeniem, zmrużyła tylko powieki, za którymi kryło się rzucane Jamesowi wyzwanie.
         - A ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie – To co JA zamierzałam zrobić nie leży w twoim interesie.
         - Merlinie, czy wy wszyscy musicie tacy być? - James wywrócił oczami – Przestań zgrywać taką gwiazdę, bo sobie z nim nie poradzisz, a tylko...
         Dziewczyna mocniej szarpnęła ręką, uwalniając ją z uchwytu Gryfona.
         - Jak dobrze, że ty sobie poradzisz – syknęła.
         - Nie mówię, że sobie poradzę, dlatego...
         Przerwał mu krzyk. Przytłumiony, ale słychać było, że jego źródło nie znajduje się daleko.
         James wahał się tylko sekundę. Nie musiał się długo zastanawiać, co jest powodem krzyku. Zerwał się z miejsca, zostawiając poirytowaną Lydię samą.
         Ślizgonka nie czekała długo. Przeklęła się pod nosem i ruszyła za chłopakiem.
         Już z daleka widziała, że to nie był najlepszy pomysł. Na tle rozświetlonego gwiazdami nieba majaczyła wysoka postać w długiej sukience. Lydia nawet nie prosiła by nie była to ta osoba, o której myślała. Heather Campell prześladuje ją i najwyraźniej nie zamierza przestać.
         Nagle biegnący przed nią James zatrzymał się gwałtownie. Lydia z trudem wyhamowała tak, by na niego nie wpaść. Wyjrzała zza niego i zobaczyła to, czego się obawiała.
         Przed Heather, na schodach prowadzących w dół zbocza stał przyczajony Alfred. Powarkiwał cicho na dziewczynę, która w panicznej gorączce szukała różdżki. Gdy w końcu znalazła, wycelowała nią w potwora.
         - Drętwota! - czerwony błysk przeszył mrok nocy.
         Alfred cofnął się odrobinę do tyłu i wydał z siebie rozwścieczone warknięcie. Stworzenie było dwa, albo trzy razy większe od momentu, kiedy Lydia widziała go po raz ostatni. Nie chciała dopuszczać do siebie tej myśli, ale przez głowę przebiegło jej, że jak zaraz czegoś nie wymyślą, ten raz będzie ostatnim razem kiedy zrobi cokolwiek.
         James wyciągnął różdżkę, ale było za późno. Nundu skoczył w stronę Gryfonki.
         - Heather!
         Chłopak ponownie zerwał się do biegu.
         - Conjunctivis! - zaklęcie rzucone przez niego w biegu, trafiło potwora, rzucając nim o mur.
         Zwierzę skomląc, skuliło się w sobie. Nałożyło łapy na pysk, popiskując jak szczeniak. Lydii zrobiło się go szkoda. Bądź co bądź, próbowało tylko zabić Heather. Lydia nie miała mu tego w najmniejszym stopniu za złe.
         Teraz stała tylko i patrzyła. Jak nundu kuli się w sobie i miota na wszystkie strony. Lydia nie znała zaklęcia rzuconego przez chłopaka, nie wiedziała więc jak podziałało na zwierzę. Patrzyła jak James podbiega do skulonej w śniegu Heather. Dziewczyna trzymała się za brzuch i pokaszliwała, szlochając. Potter klęknął obok niej, kiedy przez masywne drzwi wypadł Fred i Albus.
         - James, czemu mnie... - Fred przerwał w połowie zdania, gdy tylko jego wzrok zatrzymał się na Gryfonce – Oh, nie, nie, nie. Heather...
         Rudowłosy padł na kolana obok przyjaciela.
         - Heather... - głos mu się łamał. Czułym gestem odgarnął pojedynczy kosmyk z twarzy dziewczyny.
         Albus podszedł do Lydii.
         - Co się stało?
         Ślizgonka pokręciła głową.
         - Potem ci powiem.
         Oparła głowę na ramieniu przyjaciela, obejmując jego rękę.
         Chciała stąd uciec. Z tego miejsca, od tej całej sytuacji, od tych osób. Od wszystkiego.
         - Skąd się tu wzięliście? - spytała cicho.
         Dopiero, gdy stała tak blisko Albusa uświadomiła sobie jak jej zimno. Przywarła do przyjaciela jeszcze mocniej, starając schować się przed, szamotającym jej suknią i włosami, zimnym wiatrem.
         - James nas... wezwał. Wiesz, te rodzinne połączenia.
         - Ugh, szczerze współczuję – mruknęła w odpowiedzi – Jakby więzy krwi nie były wystarczającym połączeniem.
         Albus tylko zaśmiał się tylko cicho pod nosem.
         Fred wziął Heather na ręce. Szeptał coś do niej, kiedy dziewczyna szlochała w jego szatę, zakrywając usta dłonią, spomiędzy której palców wypływała szkarłatna krew. Rudowłosy pospiesznie ruszył z dziewczyną do środka zamku.
         - Może byście coś zrobili? - prychnął na nich James, gdy jego kuzyn znikł za drzwiami.
         Lydia puściła ramię Albusa.
         - Mam ci tu zatańczyć czy może zaśpiewać?
         - Wystarczyłoby jakbyś pomogła – rzucił opryskliwie i odwrócił się tyłem do nich, obserwując nundu, które już nie był zdezorientowany co wściekły. Warczał, rzucając się na boki, jakby próbował coś ściągnąć z łba.
         Lydia spojrzała na Gryfona z rozbawieniem.
         - Jeszcze jakieś nieprawdopodobne życzenia, Potter?
         Chłopak przekręcił głowę i spojrzał uważnie na Lydię. Dziewczyna nie mogła rozszyfrować jego miny. Przez chwilę stali w milczeniu, lustrując się wzrokiem, gdy nagle coś błysnęło i wzleciało wysoko w  powietrze z samego środka Zakazanego Lasu.
         Ich oczom ukazał się Mroczny Znak stojący w białych płomieniach. Po chwili, czaszka i wąż rozwiały się w srebrny pył, który wraz z wiatrem odfrunął, mieszając się z tańczącym śnieżnym puchem.
         Lydia przypomniała sobie artykuł o Brendzie, który pokazał jej Al. Przypomniała sobie białe płomienie, liżące znak Czarnego Pana.
         Nie potrzebowała czasu, by połączyć ze sobą wszystkie fakty, już wiedziała.
         Windyktanci tu są.
         I kogoś zaatakowali.
         Przez jej głowę przeleciało tysiące różnych myśli i przypuszczeń.
         Hagrid.



***



         Lydia przez chwilę stała nieruchomo, a potem gwałtownie rzuciła się ku schodom, znajdującym się obok szamotającego się Nundu.
        W ostatnim momencie Albus złapał ją za rękę.
        - Al, puść mnie! - parsknęła, starając się wyrwać z jego uścisku.
        - Nie możesz tam iść – chłopak złapał ją za drugą rękę – To ciebie między innymi szukają.
        Lydia uspokoiła się trochę, uciekając spojrzeniem do miejsca, w którym przed chwilą jaśniał płonący Mroczny Znak.
         - Ale... Ale Hagrid...
         - Chodźcie – ton Jamesa był ponaglający. Złapał brata za łokieć i pociągnął go i Lydię do drzwi – Musimy szybko znaleźć McGonagall.
         - A Alfred? - Lydia zatrzymała się gwałtownie.
         James wepchnął ich do środka zamku.
         - Lećcie, ja z nim zostanę.
         Lydia miała ogromną ochotę się z nim posprzeczać, ale wiedziała, że w tej chwili czas był na pierwszym miejscu. A jej mokre i zmarznięte stopy na drugim.
        Nie oglądając się za siebie ruszyła więc z Albusem biegiem w kierunku Wielkiej Sali.




***



         Siedziała w gabinecie McGonagall ze stopami wysuniętymi w kierunku kominka, owinięta Ślizgońską szatą Jake'a.
         Obok niej stał Albus, za nią, opierając się o jej ramiona Jake, a na pozostałych krzesłach siedzieli Samantha, David i Scorpius.
         - Są wszyscy? - spytała dyrektorka, wchodząc do pomieszczenia razem z Jamesem Potterem.
         Jake zaprzeczył ruchem głowy.
         - Zabini skoczył jeszcze po Victorię, Nathana, Deidre i młodego Avery'ego. Zaraz powinni być.
        Kobieta skinęła głową i usiadła za biurkiem i spojrzała na zebranych uczniów, którzy obserwowali ją w skupieniu.
         Dyrektorka nawet nie zdążyła otworzyć ust, kiedy do pokoju wszedł Andrey z wymienionymi przez Jake'a uczniami.
         - Niestety nie mam więcej wolnych krzeseł, musicie stać – przywitała ich.
         - Jakoś przeżyjemy – mruknął chudy Krukon o wypłowiałych blond włosach, sięgających mu połowy pleców. Lydia znała go jako Tobiasa Avery'ego – Po co nas tu sprowadzono?
         McGonagall wzięła głęboki oddech i przedstawiła wszystkim całą sytuację związaną z Windyktantami, pomijając sprawę Alfreda. Wszystkie osoby z wyjątkiem dyrektorki, Zabiniego i Potterów, znajdujące się w tym momencie w pomieszczeniu, były dziećmi byłych Śmierciożerców. Wszystkie wiedziały o sytuacji z Windyktantami i wszystkie, gdy dowiedziały się o ich obecności w pobliżu Hogwartu, straciły dobry humor, który zdobyły podczas zabawy na Balu. Gdy zaczęły się poszeptywania, dyrektorka przerwała je ruchem ręki.
        - Póki co nie zadręczajcie się Windyktantami. Wyspecjalizowana grupa aurorów ruszyła już zbadać sytuację, która wydarzyła się przed chwilą w Zakazanym Lesie.
        - W tym mój ojciec - mruknął cicho Albus.
        - Zebrałam was, bo uznałam za stosowne poinformowanie was o całej sytuacji. Na razie pozostaje nam czekanie na informację od aurorów, do tego czasu będziecie musieli wrócić na Wielką Salę, nie możemy wywoływać zamieszania - kontynuowała McGonagall – W razie czego, starajcie się wszyscy trzymać w jednym miejscu, w miarę możliwości.
         Uczniowie popatrzyli po sobie zaniepokojonymi spojrzeniami.
         - Oprócz tego uznałam, że wszyscy powinniście pozostać na święta w Hogwarcie...
        - Ale... Nie! - zaprotestowała Lydia, gwałtownie podskakując na krześle.
         W końcu miała wrócić do domu. Od dawna chciała się zobaczyć z rodzicami. Od dawna chciała wrócić do ich posiadłości. Lubiła chłód i obszerność ich domu, puste, wielkie korytarze i sale, gdzie ogrom przestrzeni w większości wypełniony był tylko wyniosłością i perfekcją. Wszystko w ich domu musiało być idealne, nigdzie nie miało prawa osadzić się choćby ziarnko kurzu. Rodzice mimo swego dystansu potrafili być prawdziwym rodzicami i zachowywać się całkowicie inaczej niż poza murami ich willi.
        - Mamy prawo wrócić do domu!
         - Owszem, macie - przerwała jej bulwers dyrektorka - Jednak w zaistniałej sytuacji nie jest to dobry pomysł. Przykro mi.
        - Mi też jest niezmiernie przykro, że nie ma pani takiej władzy, by zabronić nam wrócić do domu! - fuknęła Lydia, zakładając ręce na piersi – Nie jestem pani własnością, a ani mnie ani naszych rodziców nie obchodzi co pani uważa za dobry pomysł a co za zły.
        McGonagall westchnęła ciężko, rzucając Lydii zmęczone spojrzenie.
         - Myślę, że jeżeli rodzicom na was zależy, nie będą naciskali na to byś...
        - To niech pani przestanie myśleć! - Lydia poderwała się z krzesła – Skąd pani może wiedzieć, gdzie będę bezpieczniejsza? Poza tym przepraszam bardzo, ale moi rodzice są w równym stopniu zagrożeni co ja. Rodzice tego palanta – wskazała ręką na Scorpiusa – są tak samo zagrożeni co on, Samantha czy David. Wszyscy na których polują Windyktanci...
        - To prawda – przerwała jej dyrektorka stanowczym głosem – Jednak wasi rodzice to dorośli ludzie, nie możemy im nakazywać co mają robić, a czego...
        - Aha, a nam już można? - prychnął David.
        - Niczego wam nie możemy nakazać, jednak możemy wam zapewnić bezpieczeństwo i...
        - Merlinie, nie wierzę – Samantha przetarła twarz dłonią – Bezpieczeństwo. Jasne. Mówi pani jakby nasze domy były oświetlone reflektorami, miały otwarte drzwi, zero zabezpieczeń, pośrodku rozłożony był czerwony dywan, a przed bramami rozwieszony był wielki napis WITAMY WINDYKTANÓW. Dobrze, że mi pani przypomniała, bo prawie o tym zapomniałam.
        - Travers, nie...
        - To nasi rodzice biorą za nas odpowiedzialność, nie pani – fuknęła blondynka przez nos, łapiąc Zabiniego za rękę i ciągnąc za sobą – Do widzenia. Chodź Andrey, pójdziemy znaleźć twojego ojca.
         Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe, a w pomieszczeniu zapanowała cisza.
        - Prześlemy ekspresowe listy do waszych rodziców, do czasu ich odpowiedzi nie opuścicie bram Hogwartu – dyrektorka przetarła dłonią zmęczoną twarz.
         Lydia poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
         - Jest możliwość, żeby Lydia spędziła święta u nas? - usłyszała głos Albusa.
        McGonagall spojrzała na niego uważnie.
        - Biorąc pod uwagę fakt, że twój ojciec to auror, myślę, że tak. Ale jak już zdecydowaliście tu, wszystko to zależy od jej rodziców.
        - Al, jak ty to sobie wyobrażasz? - parsknęła Lydia, odwracając się do chłopaka – Ja i twoja rodzinka pod jednym dachem? Fenomenalny pomysł, dwa na dziesięć.
         - Nie zakładaj z góry, że będzie źle...
        - Oh, na pewno będzie super – pokręciła głową – Pogadam sobie z twoim wujkiem jak moja ciotka zabiła jego bliźniaka, razem z twoimi rodzicami poplotkujemy na temat twoich zamordowanych dziadków, razem z twoim kuzynostwem pogramy sobie w durne Gryfońskie gierki, razem z Jamesem upieczemy pierniczki w kształcie Mrocznego Znaku...
        Widząc ból odmalowujący się na twarzy Albusa przerwała. James też to zauważył.
        - Lastrange, przystopuj trochę, co?
         - Co, nie chcesz piec ze mną pierniczków? - rzuciła, chcąc jak najszybciej ewakuować się z tej sytuacji – Jaka szkoda.
         Nie słuchając co mówią do niej inni ludzie, szybkim krokiem skierowała się do wyjścia. Mocno zatrzasnęła za sobą drzwi i dopiero gdy zbiegła na sam dół z drewnianych schodów i upewniła się, że nikt za nią nie wyszedł, pozwoliła sobie na płacz.
         Myliła się jednak. Prawie niezauważalnie ze schodów za nią zbiegł Jake. Podbiegł do siostry odchodzącej szybkim krokiem i przytulił ją mocno do piersi.
        Zacisnęła palce na jego koszuli i wtuliła twarz w fałdy przyjemnie pachnącej koszuli.
         - Jake, czemu jestem taka beznadziejna?



***



         Od jakiegoś czasu Lydia siedziała razem z Jake'm na ziemi, obok jednej z ogromnych choinek przyozdobionych na srebrno-biało. Co roku do Hogwartu znosił je Hagrid, tym razem przez jego nieobecność zająć się tym musiał Ted Lupin razem z grupką ochotników z ostatnich roków.
        Lydii trudno było się pogodzić z tą myślą, ale brakowało jej Hagrida i martwiła się o niego. Mimo że był zdrajcą krwi, w dodatku w połowie olbrzymem, Lydia nie umiała go nie lubić. Był jedną z pierwszych osób, które z taką otwartością i uśmiechem zwróciły się do niej w Hogwarcie. Był jej wyjątkiem od tej całej czystokrwistej szopki.
         - Mam nadzieję, że rodzice szybko po nas przylecą – powiedziała cicho, opierając głowę na ramieniu Jake'a.
        Chłopak odpowiedział dopiero po dłuższej chwili milczenia.
        - Właśnie, co do tego... Rodzice wysłali mi list, przyszedł dziś rano...
         Zaniepokojona tonem jego głosu, spojrzała na brata z lekkim strachem w oczach.
        - Chodzi o mamę...?
        Jake pokręcił przecząco głową, na co Lydia odetchnęła z ulgą.
        - Chodzi o to, że... - chłopak zawahał się, szukając odpowiednich słów – Chcą, żebyśmy zostali na święta w Hogwarcie.
         Lydia znieruchomiała.
        - Nie napisali co jest powodem tej decyzji. Powiedzieli tylko, że to nie mogą o tym napisać w liście. I że spotkają się z nami przy najbliższej możliwej okazji. Ale nie powinniśmy teraz wracać do domu.
        Lydia nie odpowiedziała. Wiedziała, że żadne słowa i tak nie zmienią teraz tej decyzji. Zastanawiała się tylko co się stało. Coś musiało się stać.
         - Myślisz, że chodzi o...
         - Nie wiem o co chodzi – Jake wzruszył lekko ramionami – Ale wrócę do domu, przynajmniej po to, by zorientować się co się dzieje.
         Lydia nie pytała jak ma zamiar to zrobić. Wiedziała, że jak Jake się na coś uprze, to to zrobi, bez względu na metody. A fakt, że ma do pomocy Zabiniego, którego ojciec jest zastępcą dyrektora zdecydowanie szedł na jego korzyść.
        Oparła się o ścianę i zaczęła się bawić wiszącą obok jej głowy srebrną bombką, obserwując swoje odbicie w niej. Miała podkrążone oczy, włosy były w tragicznym stanie, a blada cera wyglądała co najmniej na niezdrową. Lydia odwróciła wzrok.
         Była zła na rodziców, za to że napisali do Jake'a a do niej nie. Za to, że podejmują takie decyzje bez żadnego tłumaczenia. Zwłaszcza, że nie miała najmniejszej ochoty zostawać w tym roku na święta w Hogwarcie. Zaczęła na poważnie zastanawiać się nad propozycją Albusa. Gdyby spędzała święta u Potterów, mogłaby być z Albusem, miałaby okazję do wkurzania Rose czy Jamesa i przede wszystkim odegrałaby się na rodzicach, których strasznie by to zirytowało. Jednak nie wiedziała, czy propozycja chłopaka jest dalej aktualna po tym co mu powiedziała.
        - Gdzie idziesz? - spytał Jake, gdy wstała.
         - Muszę przeprosić Albusa.
         Nie czekając na odpowiedź brata ruszyła do stolika, przy którym ostatnio widziała przyjaciela.
         Wciąż siedział tam razem z Rose, Lily i Hugo, grając w jakąś karciankę.
         - Al? - podeszła bliżej – Muszę z tobą pogadać.
        - Ale on nie musi gadać z tobą – oparła za niego Rose, kładąc na środku stołu błyszczącą na fioletowo-złoto kartę z Mirabellą Plunket.
        - Nikt cię nie pytał o zdanie, rudowłosa oszołomko – warknęła Lydia w odpowiedzi.
        - A ciebie nikt tu nie zapraszał, ty...
        - Rose!
        Albus rzucił kuzynce karcące spojrzenie.
        - No jasne! - Krukonka rzuciła wszystkimi kartami o stół – Gdzież bym śmiała się do niej nie miło odezwać! - wstała gwałtownie, odsuwając krzesło z głośnym zgrzytem i ukłoniła się w ironicznym geście, świergocząc – Przepraszam, o pani.
        Odwróciła się na pięcie i z zaciśniętymi pięściami odmaszerowała do oddalonego o kilka metrów stolika, przy którym siedziały koleżanki z jej domu.
         Albus patrzył za nią z rezygnacją.
         Lily i Hugo popatrzyli na siebie zmieszani.
         - Al... To my może...
        - Nie – chłopak wstał – To ja pójdę.
        Odszedł kilka kroków wgłąb sali, a Lydia podążyła za nim. Przez jakiś czas szli w milczeniu. W końcu dziewczyna postanowiła przerwać panującą pomiędzy nimi ciszę.
        - Al... Przepraszam.
        Chłopak nie odpowiedział. Wcisnął tylko ręce w kieszenie spodni i zawiesił wzrok gdzieś na drugim końcu sali.
        Lydia przeklęła go w myślach. Nienawidziła przepraszać. Było to dla niej równoznaczne z przyznaniem się do błędu, czego nie robiła prawie nigdy. Albus dobrze o tym wiedział i rzadko kiedy długo trzymał urazę. Choć może to z innych powodów...
        - Wiem, zachowałam się jak skończona kretynka, przyznaję - wyrzuciła z siebie. Musiała. Albus był jedną z tych osób, które stawiała wyżej niż własną dumę - Nie chciałam wtedy tego mówić...
        - Ale powiedziałaś.
        - Powiedziałam - przyznała Lydia - Tak. Powiedziałam. I strasznie żałuję. Wiesz, że nie chciałam cię skrzywdzić. Ani wtedy, ani nigdy. Nienawidzę cię krzywdzić, choć wiem, że robię to często. Za często. Prawie cały czas. Matko, Al, jak ty wytrzymywałeś ze mną do tej pory? Tak strasznie cię przepraszam... - głos jej się łamał - Jesteś zakichanym masochistą.
        Chłopak zatrzymał się i spojrzał na Lydię badawczo, z lekkim rozbawieniem w oczach.
        - Nie jestem masochistą. Wcale nie krzywdzisz mnie cały czas.
        - Ale... - dziewczyna zaczęła się plątać we wszystkich uczuciach, myślach i przypuszczeniach, które nią teraz owładnęły. Zrezygnowana usiadła na schodach, na których stała - Po prostu przepraszam.
        Albus usiadł obok niej. Między nimi znowu zapanowała cisza.
        - Kocham cię, a miłość ma to do siebie, że czasem boli - odezwał się w końcu chłopak, łapiąc Lydię za rękę - Cierpienie jest chyba nawet istotą miłości.  Czasem krzywdzimy z miłości, czasem cierpimy przez miłość, ale ten cały ból jest wart piękna tego uczucia. Jest wart ogromu szczęścia, które daje nam poczucie bycia kochanymi.
        Lydia zacisnęła powieki, a pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Najpierw powoli, a potem w jednej chwili ześlizgując się na skraj żuchwy, zatrzymując się tam na moment, by po chwili wykonać samobójczy skok na kamienną posadzkę.
        - Nie mogę się na ciebie złościć kiedy płaczesz - powiedział Albus, udając poirytowanie.
        Uśmiechnęła się do niego zza mokrych oczu.
        - No i po mnie - mruknął Ślizgon.
        Lydia śmiejąc się cicho przytuliła się do przyjaciela, na co on objął ją ramieniem.
        - Za twoją miłość dałabym sobie połamać serce - wyszeptała.
        - Wiem - odparł chłopak z nosem w jej włosach - Ale nie zamierzam na to pozwolić.




______________________________________________

No. VI rozdział jest. Mało świąteczny nastrój, ale co ja zrobię, to przez ten brak śniegu. Nadrobię to w VII. Tak myślę.
Tak czy siak - chciałabym Wam podziękować. Wszystkim, którzy są ze mną, zwłaszcza tym, którzy byli jeszcze za starej historii. Jesteście najlepsi, naprawdę!
Chciałabym też złożyć świąteczne życzenia. Jestem w tym kiepska, ale musicie mi wybaczyć.
Życzę więc wam dużo radości, uśmiechu  zadowolenia z życia. Spełnienia marzeń, prawdziwych przyjaciół i prawdziwych miłości. Sukcesów, masy książek, a tym, którzy sami coś piszą - mnóstwa weny! Spędźcie te święta w spokojnej atmosferze, odpocznijcie od szkoły i bawcie się świetnie w sylwestra!
(a sobie to życzyłabym więcej komentarzy od Was *zaciska kciuki, myśląc życzenie*)
Lydia

środa, 10 grudnia 2014

V "Plyniesz cicha przez noce bezsenne..."

            - Rose chce, żebym poszedł dziś z nią do biblioteki poszukać tej historii o Nundu – poinformował ją cicho Albus w sobotni poranek przy śniadaniu, podczas gdy cała sala głośno dyskutowała na temat wieczornego Balu Bożonarodzeniowego.
            Lydia podniosła wzrok znad talerza, krzywiąc się znacząco.
            - Sama nie trafi do biblioteki, czy nie udźwignie książki?
            Chłopak przewrócił oczami.
            - Tak czy siak, może przeszlibyśmy się przed tym lub po tym do chatki Hagrida? Poszukać czegoś?
            - Mogę się przejść sama, podczas gdy będziesz nosił Rose książki – odpowiedziała, wzruszając ramionami.
            - Nie wiem czy to najlepszy pomysł – mruknął Albus, po czym pociągnął łyk ciepłej herbaty – Jeszcze spotkasz Alfreda i...
            - Chyba w to nie wierzysz? - Lydia zaśmiała się głucho, odgarniając włosy na tył głowy – Nie martw się, poradzę sobie.
            - Lydia! - Samantha zmaterializowała się po jej prawej stronie, wciskając się bezceremonialnie między nią a Jake'a – Błagam, powiedz mi, że ty też nie masz sukni na dzisiejszy bal.
            - W sumie to...
            Z gardła Samanthy wydobył się rozpaczliwy wrzask.
            - Nie uwierzysz! - zamachała rękami prawie wybijając przy tym zęby wszystkim w okolicy – Juliett, wiesz, ta mała szlama z Gryffindoru ma IDENTYCZNĄ co ja. Czaisz? I-DEN-TY-CZNĄ.
            Albus zaśmiał się, rozbawiony zachowaniem Samanthy.
            - Jaki w tym jest pro... - zaczął, ale dziewczyna nie dała ma dokończyć.
            - Nawet nie zadawaj tego pytania, Al – fuknęła, unosząc dłoń – To jest jeden z poważniejszych problemów kobiet, których nigdy nie zrozumiesz.
            Chłopak pokiwał skwapliwie głową, uśmiechając się przy tym ironicznie do siedzącego naprzeciwko Davida.
            Samantha przesłała im spojrzenie spod przymrużonych oczu, po czym wróciła zaaferowany wzrok na Lydię.
            - W każdym razie MUSISZ mi pomóc – ścisnęła nerwowo spódnicę przyjaciółki – Błagam Lydia, nie mogę pójść na bal w takiej samej sukni co ta szlama.
            Lydia skinęła głową, przełykając ostatki śniadania.
            - Spytaj się Zabiniego czy puści cię do Hogsmeade, albo nie wiem, ukradnij sukienkę Juliett, albo...
            - Tak! - Samantha poderwała się gwałtownie z ławki – Genialny pomysł. Al, nie masz może gdzieś tej peleryny niewidki twojego ojca?
            Chłopak pokręcił przecząco głową. Dziewczyna nie dała mu nawet czasu na wyjaśnienia. Odbiegła kilka kroków i objęła siedzącego przed nią Andreya za szyję, mrucząc mu coś do ucha.
            Albus spojrzał z rozbawieniem na Lydię.
            - Naprawdę, choćbym nie wiem jak chciał, nigdy nie zrozumiem takich zachowań – westchnął.
            Lydia uśmiechnęła się krzywo.
            - Czasem nawet nie warto, Al.
            Do Sali wleciało stado sów, trzymając w łapkach pocztę dla uczniów i nauczycieli.
            Po chwili przed Albusem wylądowała jego codzienna prenumerata Proroka Codziennego.
            Przegryzając chrupiącego tosta, chłopak wziął się za poranną lekturę.
            - Pięknie – Samantha ponownie zajęła miejsce między Lydią a Jake'm – Zabini załatwi mi eliksir wielosokowy z gabinetu ojca. Teraz tylko muszę zdobyć jej włosy czy coś.
            Zatarła ręce z miną małego konspiratora.
            Lydia nie skomentowała planów przyjaciółki. Nawet nie próbowała jej od nich odciągać, wiedząc, że na nic się to nie zda. Gdy Samantha coś sobie postanowiła, potrafiła zrobić dosłownie wszystko, by dopiąć swego. Gdyby nie udało jej się pozbyć sukni Juliett przed balem, zrobiła by to na balu. Jakimkolwiek sposobem.
            - Kogo włosy mam tobie załatwić?
            Na te słowa Lydia zakrztusiła się kawą.
            - No chyba nie sądziłaś, że będę szła do wieży Gryfonów sama – parsknęła Samantha, rzucając spojrzenie pełne dezaprobaty – Ogarnę ci coś od którejś z jej współlokatorek, jakoś to przeżyjesz.
            - Sam...
            - Sam, Sam... - dziewczyna wywróciła oczami – Nie zostawisz mnie z tym samej, JA bym cię nie zostawiła.
            - Och, niewątpliwie – mruknęła Lydia sarkastycznie.
            - Dobra, jak skończysz dzisiejszy szlaban u Blackwood to spotkamy się w dormitorium – Samantha wstała, wygładzając szatę – Idę wyrwać parę włosów.
            Przez chwilę Lydia patrzyła na odchodzącą przyjaciółkę. Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. Nie protestowała przeciwko pomysłowi Samanthy tak bardzo jakby mogła, tylko dlatego, że widziała wiele możliwości do wykorzystania podczas wizyty w wieży Gryffindoru.
            - Coś ciekawego piszą? - zwróciła się po chwili do Albusa, zaglądając mu przez ramię.
            Młody Potter wzruszył ramionami.
            - Poza zbliżającymi się eliminacjami do Mistrzostw Świata o których trąbisz mi od tygodni nic niezwykłego. Nic o windyktantach, jeśli o to ci chodzi.
            Lydia dopiła swoją kawę i odstawiła pusty kubek na stole.
            - Świetnie. Patrząc na to jak długo nic się nie dzieje, zaczynam podejrzewać, że to jakaś głupia zabawa – wstała, chwytając leżącą na podłodze torbę – Idę odrobić ten durny szlaban – poinformowała go, ruszając w kierunku wyjścia – Po tym jak już uratuję Samanthę od jej życiowej katastrofy, wybiorę się do chatki Hagrida.
            Skinęła przyjacielowi głową i odeszła.


   
***



            Weszła do dormitorium cicho zamykając za sobą drzwi. Była przeraźliwie znudzona po kolejnych trzech godzinach spędzonych w gabinecie Blackwood, ale cieszyła się, bo były to ostatnie trzy godziny jakie musiała tam spędzić na szlabanie.
            - No jesteś wreszcie – Samantha siedziała na łóżku, trzymając przed sobą dwie zakorkowane fiolki – Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz.
            - Jak udało ci się tak szybko to załatwić? - Lydia uniosła brwi zaskoczona.
            - Ładnie poproszony Zabini zrobi dla mnie wszystko – dziewczyna uśmiechnęła się krzywo na te słowa – A te włosy wcale nie było tak trudno zdobyć. Zresztą nieważne, trzymaj – wyciągnęła w jej stronę jedną z fiolek, musimy się sprężać póki połowa Gryfonek siedzi w Hogsmeade.
            Lydia wzięła małe, szklane naczynie od blondynki.
            Samantha zeskoczyła z łóżka i pociągnęła Lydię za sobą. Szybko wyszły na główne korytarze Hogwartu i schowały się w jednej z damskich łazienek.
            - Gotowa? - usłyszała głos Samanthy dochodzący z sąsiedniej kabiny.
            - Ehe – mruknęła niewyraźnie Lydia i odkorkowała trzymaną w dłoniach fiolkę. Całkiem zapomniała zapytać Samanthę, czyj włos w ogóle wylądował w jej eliksirze. Stwierdziła, że teraz to i tak nie ma większego znaczenia.
            Nie zastanawiając się dłużej wlała w siebie zawartość fiolki. Skrzywiła się, gdy gorzkawy smak eliksiru podrażnił jej kubki smakowe.
            Po chwili poczuła coś o wiele gorszego. Nieprzyjemne uczucie, jakby ktoś rozciągał całe jej ciało i łamał kości. Jakby ktoś miażdżył jej głowę, rozrywał wargi, wydłubywał oczy i zrywał z niej skórę. Po dłuższej chwili uczucie minęło, jednak wciąż pozostało niewygodne wrażenie, jakby się w kogoś weszło.
            - Już? - spytała Samanthę.
            - No – usłyszała w odpowiedzi, po czym Samantha, a raczej Juliett weszła do jej kabiny – No widzę, że u ciebie też – szybkim ruchem różdżki dotknęła swojego i Lydii ubrania, zmieniając wszystkie zielone fragmenty na czerwone zabarwienie – Jakby co nie nazywasz się już Lydia, a Heather, zajarzyłaś?
            Lydia zamarła. Chyba nie ta Heather.
            - Czekaj, czekaj... - Lydia spojrzała na swoje dłonie. Nie. Na dłonie Heather. Heather Cambell.
            - No nie czekaj, czekaj, tylko chodź – Samantha wyciągnęła ją z kabiny – Musimy się streszczać.
            - Na gacie Merlina, Sam, zabiję cię kiedyś – mruknęła Lydia, wpatrując się w zadbane, pomalowane na granatowo paznokcie Heather – Naprawdę, i to pewnie niedługo.
            Sięgnęła rękami do włosów. Kasztanowe, lekko kręcone włosy opadały delikatnie na jej ramiona. Badawczymi ruchami obmacała swoją tymczasową twarz. Twarz na którą tak często patrzy Fred.
            - Spoko, najbliższy wolny termin na morderstwo mam w lutym, przypomnij mi to wpiszę cię do harmonogramu.
   

***


            - Masz hasło do wieży Gryfonów?
            - Nie.
            - Wiesz chociaż jak tam dojść?
            - Nie.
            - Dobrze, że jesteś tak świetnie przygotowana.
            - Też tak uważam.
            Lydia wywróciła oczami.
            Dziwnie było jej się poruszać w ciele o wiele wyższej od niej Heather. Dziwne było dla niej delikatne muskanie nie jej włosów na nie jej szyi. Krępujące było uciskanie jej za małych gdzie nie gdzie ubrań na miejscami większym ciele Gryfonki. Niewygodnie chodziło jej się w trochę  za małych butach. Wszystko to było jednak niczym w porównaniu do ironicznego wydźwięku całej sytuacji.
            Dlaczego akurat Heather, pomyślała Lydia wściekła.
            - Tam! - Samantha głosem Juliett wskazała grupkę Gryfonów kierującą się szkodami na nieodwiedzane przez nie skrzydło Hogwartu – Idziemy za nimi.
            Lydia wzdychając cicho podążyła za przyjaciółką, kierującą się za wcześniej wspomnianymi uczniami Gryffindoru.
            Gdy zauważyły jak stają przed jakimś portretem, podbiegły do nich truchtem.
            - Owocowy atrament – powiedziała stojąca na przodzie grupy pierwszoroczniaczka do Grubej Damy wachlującej się wyniośle na obrazie.
            Obraz z cichym zgrzytem odsłonił wejście do Pokoju Wspólnego Gryffindoru.
            Twarz Juliett uśmiechnęła się do Lydii z tryumfem.
            Weszły do środka. Wnętrze przypominało wcześniejsze wyobrażenia Lydii. Było przyozdobione w kolorach domu, przytulnie umeblowane puchatymi sofami z ogniem wesoło trzaskającym w kominku i z wielkimi oknami wychodzącymi na szkolne błonia.
            Z pochłaniania wzrokiem otoczenia wyrwał ją głos Juliett.
            - Teraz musimy jakoś trafić do ich dormitorum – wyszeptała dziewczyna przy jej uchu.
            - W samą porę – mruknęła Lydia w odpowiedzi.
            - Obstawiam, że tamte drzwi prowadzą do dormitoriów – Samantha ręką Juliett wskazała jedyne drzwi w pomieszczeniu.
            - Właśnie wygrałaś puchar mistrza dedukcji – Lydia nie oglądając się na przyjaciółkę ruszyła w ich stronę, kiedy nagle otworzyły się gwałtownie, a zza nich wybiegła męska część drużyny Quidditcha.
            - O nie – jęknęła Lydia cicho.
            - Heather! - usłyszała, a po chwili poczuła jak ktoś chwyta ją w pasie i delikatnie całuje w policzek – Nie miałaś iść przypadkiem z dziewczynami do Hogsmeade?
            - Ja.... - zająknęła się na chwilę, gdy jej wzrok zatrzymał się na orzechowych oczach Freda – Ja zapomniałam portfela.
            Chłopak zmarszczył brwi, uśmiechając się lekko.
            - Czekam na dzień w którym czegoś nie zapomnisz – westchnął, po czym ją puścił – Dobra, my lecimy na boisko, do zobaczenia później, królowo balu.
            - Ta, jasne – odmachała mu niemrawo, kiedy dołączał do Jamesa i zresztą drużyny wychodził przez wejście w obitej drewnem ścianie – Królu.
            - Chodź – po chwili Samantha pociągnęła ją za sweter i wciągnęła do korytarzy prowadzących do dormitoriów, po czym rękawem wytarła jej policzek – Biedaczko.
            Lydia odtrąciła jej rękę, udając, że sama wyciera policzek. Miała nadzieję, że na delikatnie opalonej skórze Heather nie widać jej wypieków.
             - Jakiś pomysł na to jak trafić do naszego dormitorium? - spytała Samantha.
            Lydia pokręciła głową.
            - Accio sukienka Juliett na bal? - spróbowała.
            Nic się nie stało.
            - To chyba tak nie działa – parsknęła Samantha ironicznie – Inaczej by nas tu nie było.
            Wzruszyła ramionami, rozglądając się po korytarzu w poszukiwaniu pomysłu.
             - Wiem – Samantha pochyliła się nad jej uchem, łaskocząc ją długimi, blond włosami Juliett – Udawaj, że ci słabo.
            Lydia spojrzała na nią krzywo.
            - No, dalej – dziewczyna szturchnęła ją lekko.
            Słysząc kroki zbliżające się na posadzce, twarz Juliett przesłała jej ponaglające spojrzenie.
            Wzdychając w duchu, Lydia teatralnie zatoczyła się na ścianę, łapiąc się przy tym za głowę.
            - Merlinie, Heather, wytrzymaj jeszcze trochę – Samantha podtrzymała ją za ramię – Hej! Hej, pomożesz mi zaprowadzić Heather do dormitorium? Trochę słabo się czuje.
            Dziewczyna zbliżająca się do nich korytarzem, podbiegła do nich, łapiąc Lydię z drugiej strony.
            - Coś się stało? - spytała troskliwym głosem.
            - Nie, chyba nie – odparła Samantha – Czasem tak ma.
            Dziewczyna, która jak Lydia chwilę wcześniej zauważyła była pierwszoroczniaczką, dzięki której weszły do środka, poprowadziła je schodami przed drewniane drzwi.
            - Dziękuję – powiedziała Samantha.
            Widzą jej minę przy tym i wiedząc z jakim trudem musiało jej to przejść przez gardło, Lydia uśmiechnęła się z kpiną pod nosem.
            - Nie ma za co – dziewczynka odpowiedziała im uśmiechem i gdy tylko Samantha wprowadziła słaniającą się na nogach Lydię do wnętrza dormitorium, zbiegła w dół schodów.
            Lydia parsknęła coś niezrozumiałego pod nosem.
             - Nigdy więcej – skwitowała, siadając na brzegu najbliższego łóżka.
            - Nie wiem jak ty, ale ja się ubawiłam – Samantha rozejrzała się po pokoju, gdy w końcu jej wzrok natrafił na wiszące na drzwiach szafy sukienki – Ha! Jest!
            Podbiegła do jednej z nich, długiej, uszytej z granatowego materiału z koronkowymi motywami liści na rękawach i klatce piersiowej. Szybko ściągnęła ją z wieszaka i pospiesznie składając, wcisnęła do przewieszonej przez ramię torby.
             - No – zatarła ręce – Misja zakończona, możemy się zmywać.
            Lydia jednak rozglądała się po pomieszczeniu. Był to średniej wielkości pokój z czterema łóżkami, wielkim, puchatym dywanem Gryffindoru na środku i niezłym bałaganem rozłożonym na każdy metr kwadratowy pomieszczenia. Na ścianach wisiały plakaty czarodziejskich i mugolskich zespołów muzycznych i drużyn sportowych, na skotłowanej pościeli porozrzucane były książki i papierki po słodyczach, a połowa kufrów była otwarta i wystawały z nich pomięte ubrania.
            Samantha skrzywiła się znacząco.
             - Merlinie, nigdy w życiu nie potrafiłabym żyć w takim bałaganie – mruknęła.
             Lydia musiała się z nią zgodzić. W jej pokoju w domu, jak i dormitorium zawsze panował nienaganny porządek i nigdy nie było inaczej. W domu, jak tylko jakaś suknia, czy książka wylądowała nie na swoim miejscu, skrzaty domowe natychmiast przywracały je na ich należyte położenie. Z kolei w Hogwarcie nie potrafiłaby odnaleźć się w bałaganie, po jedenastu latach życia w idealnym porządku. Mimo tego, w tym syfie w dormitorium Gryfonek było coś czego Lydia nigdy nie doświadczyła. Pewnego rodzaju swoboda, przytulna na swój sposób atmosfera i prostota.
             Dziewczyna szybko potrząsnęła głową i podniosła się z łóżka. Ostatnimi czasy za dużo dopuszcza do siebie nienależytych myśli.
             - Chodźmy już.


***

             Nie mogła uwierzyć, że się im udało. Samantha jest jednak straszną farciarą. Lydia miała tylko nadzieję, że nie wyjdzie na jaw to co się stało, a nawet jeśli do tego dojdzie to, że nie wyda się kto to zrobił. Chociaż jeśli brać pod uwagę fakt, że Samantha wparuje na bal w identycznej sukni, jaka znikła z dormitorium Juliett, Lydia nie była tego do końca pewna. Tak czy siak, to nie jej problem. Nikt nie dowie się, że pomagała Samancie, a sama nie ma zamiaru się przyznawać i odsiadywać kolejne szlabany.             Owinęła się szczelniej szalikiem i mocniej zaciągnęła kaptur na głowę.
             Wracała właśnie z chatki Hagrida, nie znalazła jednak nic co mogłoby im w jakikolwiek sposób pomóc. Domek był zamknięty, ale weszła do środka, używając Alohomory. W środku jednak nie było nic godnego uwagi. Wnętrze wyglądało tak jak zawsze – w lekkim nieładzie, jakby właściciel wyszedł, chcąc zaraz wrócić, jednak jeszcze tego nie zrobił. W gruncie rzeczy, tak właśnie było.
             Nie znalazła też żadnych interesujących śladów Alfreda. Sama nie wiedziała czego się spodziewała, liczyła jednak na choć malutką wskazówkę mogącą pomóc im w znalezieniu Nundu albo Hagrida. Tymczasem nie znalazła nic.
             Szła okrężną drogą, chcąc jeszcze chwilę przespacerować się po zaśnieżonych terenach otaczających Hogwart. Pół celowo, pół nie, kierowała się w stronę boiska do Quidditcha, obleganego teraz przez Gryfonów, zabawiających tu ostatni raz przed balem i przed wyjazdem na święta do rodzin.
             Zatrzymała się przy trybunach, zza rogu obserwując popisujących się przed sobą nastolatków. Podając do siebie kafla robili w powietrzu salta, zwisali do góry nogam, lub chodzili po cienkich rączkach mioteł, śmiejąc się przy tym donośnie.
             Lydia czasem żałowała, że jej zabawy z Quidittchem skończyły się w momencie wstąpienia do szkolnej reprezentacji, kiedy swawolne gierki zostały zastąpione morderczymi treningami.
             - Przyszłaś podglądać naszą nową taktykę? - usłyszała.
             Odwróciła głowę. Zza nią na miotle unosił się James Potter. Nie usłyszała nawet, kiedy podleciał do niej z tyłu.
             Wywróciła oczami, wracając do oglądania grupki bawiącej się na boisku.
             - Oh tak, jest fantastyczna, nie wiem jak byśmy sobie z nią poradzili. Całe szczęście, że mecz z wami mamy już za sobą – parsknęła sarkastycznie.
             - Dobrze, że jesteś tego świadoma – zaśmiał się – Dziś...
             - Na litość boską, Potter, masz jakiś problem ze sobą? - warknęła, odwracając się energicznie – Czy nie dałam ci jasno do zrozumienia...
             - James! - przerwało jej czyjeś wołanie.
             - … że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego...
             - Jamesie Syriuszu Potterze, do cholery!
             - … zaczynając od powietrza, kończąc przestrzeni osobistej?
             Ze strony boiska podleciał do nich Fred.
             - James, wołam cię... - przerwał na widok Lydii. Po czym z uśmiechem otworzył usta z zamiarem powiedzenia czegoś.
             - Nie odzywaj się, Weasley – parsknęła Lydia, celując palcem w pierś rudego chłopaka – Dobrze ci radzę.
             - No weź, chciałem się tylko przywitać – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
             Pokiwała głową nieprzekonana.
             - Niezmiernie mi miło – mruknęła niewyraźnie.
             - Wam, Ślizgonom, to z reguły jest bardzo miło – westchnął teatralnie James.
             Lydia rzuciła chłopakom zniesmaczone spojrzenie.
             - Wiesz co, mam chyba wrażenie, że jesteśmy tu niechcianymi towarzyszami – ostentacyjnie szepnął Fred do kuzyna – Dam dwadzieścia szylingów, że jak nie zmyjesz się stąd w ciągu dziesięciu sekund dostaniesz jakimś nieprzyjemnym zaklęciem.
             Na potwierdzenie słów chłopaka, Lydia sięgnęła po różdżkę, wciśniętą w cholewkę buta.
             - Okay, okay – James uniósł ręce w obronnym geście – Zaczaiłem aluzję.
             Przesłał Lydii jeszcze jeden durny uśmiech i odleciał do reszty przyjaciół, nieprzerwanie bawiących się kaflem.
             - Ty jesteś odporny na nieprzyjemne zaklęcia? - spytała Freda, unosząc brwi.
             Pokręcił przecząco głową, lądując obok niej.
             - Raczej nie sądzę. Ale za to niektóre eliksiry nie są w stanie oszukać wszystkich.
             Lydia rzuciła mu pytające spojrzenie.
             - No nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi – uśmiechnął się figlarnie, opierając o drewniany słup, a gdy nie odpowiedziała zamachał rękami, mówiąc: – No wiesz. Eliksir wielosokowy, Heather, wieża Gryffindoru.
             Lydia zrobiła wielkie oczy. Po sekundzie jednak się ogarnęła, starając się wyglądać naturalnie i równie naturalnie wmawiać chłopakowi, że nie wie o czym mówi.
             - Nie mam pojęcia...
             - Masz, masz – przerwał jej – No, nie zgrywaj się, mnie nie oszukasz. Co chciałyście od Heather?
             - Nic – ucięła, zakładając ręce na piersi i odwracając wzrok od chłopaka.
             - Nic. A od Juliett?
             - Nic.
             - Nie no, serio. Czego od nich chciałyście?
             - Nie twój zakichany interes, Weasley.
             Chłopak zaśmiał się.
             - Jeżeli chciałaś, żebym cię przytulił czy coś to nie musiałaś zamieniać się w Heather – powiedział ze śmiechem – Naprawdę.
             - Jak dobrze, że właśnie to było moim celem życiowym – prychnęła, mimo tego uśmiechając się szeroko gdzieś w środku duszy.
             - Ale spoko, jeżeli tylko nie zabiłyście kogoś w ich ciele to nikomu nie powiem – mrugnął do niej, z powrotem wsiadając na miotłę – Do zobaczenia na balu.
             Podleciał do niej bliżej, nachylając się lekko.
             - Przygotuj się, bo James będzie chciał z tobą zatańczyć.
             W pierwszej chwili zaskoczona Lydia stanęła skamieniała, by po chwili złapać Gryfona za zwisający szalik i natrzeć mu twarz śniegiem.
             Chłopak zaniósł się śmiechem i odleciał kawałek, wycierając mokrą twarz.
             - I niech mi ktoś jeszcze kiedyś powie, że Ślizgoni nie są zabawni – powiedział rozbawiony na odchodne, odlatując do reszty przyjaciół.


***


             Od samego rana atmosfera była nerwowa, ale tuż przed samym wydarzeniem sięgnęła zenitu. Wszyscy nerwowo biegali, poprawiając stroje, makijaże lub fryzury, szukając zagubionych partnerów lub zaginionych w tłumie przyjaciół.
             Lydia razem z Albusem szła szybkim krokiem w stronę Wielkiej Sali. Jej czarne włosy falami opadały na plecy. Zwiewna fioletowa sukienka, uszyta z delikatnej satyny i naszytej na niego warstwy pół-przezroczystego materiału ciągnęła się samej ziemi, szurając cichutko o kamienną posadzkę.
             - Denerwujesz się? - spytał cicho chłopak.
             - Czym? - zaskoczona Lydia spojrzała z ukosa na przyjaciela.
             Albus wzruszył ramionami.
             - Jeżeli chodzi o Scoripusa mam go głęboko w czterech literach – powiedziała, unosząc wysoko głowę – Nie musisz się o mnie martwić.
             Chłopak skinął głową ze zrozumieniem.
             Rozmawiał wcześniej z Lydią, jednak wizyta z Rose w bibliotece nie przyniosła żadnych skutków. Nie udało się im znaleźć nic na temat Nundu, a przynajmniej nic, co mogłoby im jakoś pomóc.
             Przystanęli pod ścianą, w głównym korytarzu. Przed wejściem do Wielkiej Sali tłoczyła się połowa uczniów Hogwartu, doszli do wniosku, że przeczekają największy ścisk, by wejść do środka na spokojnie.
             Nagle kątem oka Lydia zauważyła znikającą za rogiem sylwetkę, osoby, którą miała nadzieję spotkać sam na sam już od dłuższego czasu.
             - Al, poczekaj na mnie chwilę - powiedziała - Muszę jeszcze na moment skoczyć do łazienki.
             Obróciła się na pięcie i ruszyła żywo za postacią. Skręcając za róg, spostrzegła tylko ciemne włosy znikające w drzwiach do damskiej łazienki.
             - Dobry wieczór – przywitała się Lydia przesłodzonym głosem, wchodząc do opustoszałej łazienki.
             Jedyną osobą znajdującą się w środku była niska, ciemnowłosa Krukonka.
             Dziewczyna odwróciła się gwałtownie od umywalki przy której stała, wyciągając przy tym różdżkę. Jednak Ślizgonka była szybsza.
             - Expelliarmus!
             Lydia złapała różdżkę przeciwniczki.
             - Miło mi cię w końcu spotkać, kochana - uśmiechnęła się uroczo - Chyba się jeszcze nie znamy? Diana Grissom, o ile się nie mylę?
             Dziewczyna nerwowo wygładziła czerwoną sukienkę.
             - Nic ci do tego. Oddaj mi różdżkę.
             - Ohoho, nie tak prędko, złociutka.
             - Czego chcesz? - Diana zmarszczyła brwi, wydymając usta w niecierpliwym geście.
             - Ja? Pragnę ci uświadomić parę rzeczy.
             Krukona przybrała pyszny wyraz twarzy. Odezwała się pewnym siebie głosem, co strasznie zirytowało Lydię, choć nie dała po sobie tego poznać.
             - Ah tak? Na przykład? Że zazdrosne Ślizgonki są strasznie zabawne i niewiele potrafią zrobić, bez użycia różdżki?
             - Jeżeli dla ciebie kombinacja wkurzona Ślizgonka plus włókno ze smoczego serca są zabawne, to szczerze współczuję.
             Oczy Lydii błysnęły tryumfalnie, gdy spostrzegła cień strachu, który prawie niezauważalnie przemknął po twarzy Diany.
             - Daj sobie spokój – prychnęła Krukonka – Chyba nie sądzisz, że...
             - Że co?  - Lydia obróciła w palcach swoją cisową różdżkę. Uniosła wzrok, uśmiechając się wrednie – Że nie zdobędę się na odwagę, żeby cię zaatakować?
             Dziewczyna nie odpowiedziała, zaciskając palce na brzegu umywalki.
             - Jesteśmy odważni, ale nie głupi – powiedziała Lydia, robiąc kilka powolnych kroków w stronę Diany – Dla przykładu, kiedy mamy wybór - ratujemy własne karki.
             - Ale czasem potrzeba uświadomić niektórym osobom, kto jest górą – kontynuowała Ślizgonka – Mam nadzieję, że wyraziłam się jasno.
             - Ta, jasne – Diana przełknęła ślinę i zacisnęła zęby – A teraz oddaj mi moją różdżkę.
             Lydia westchnęła ciężko.
             - Chyba jednak czegoś nie zaczaiłaś.
             - Co...?
             - Araneos!
             Ciemna smuga przecięła powietrze, trafiając czarnowłosą uczennicę Ravenclawu. Dziewczyna osunęła się na kolana zakrywając usta dłonią. Lydia oparła się plecami o ścianę i z satysfakcją obserwowała skutek zaklęcia.
             Nagle Dianą wstrząsnęła gwałtowna fala dreszczy. Oparła dłonie o mokrą posadzkę, a z jej ust wysypało się stado owłosionych pająków, różnych rozmiarów. Wychodziły i wychodziły, bez przerwy pojawiając się w ustach dziewczyny i rozpływając się w mgłę po paru sekundach od opuszczenia jej ciała. Diana cała drżała, nie mogąc pozbyć się owadów, a co gorsza, okropnego uczucia, które towarzyszyło ich obecności. Po jej skroni zaczęły spływać kropelki potu, a oczy zaszły łzami.
             Lydia kucnęła przed nią, złapała palcami jej podbródek i uniosła twarz do góry, patrząc jej prosto w oczy.
             - Zapamiętaj to sobie na przyszłość – warknęła.
             Wstała i podeszła o drzwi. Stanęła w nich i odwróciła się.
             - Miłego balu - uśmiechnęła się z ironią i machnęła różdżką, przerywając działanie zaklęcia.
             Krukonka dyszała ciężko. Podniosła głowę.
             - I co? Zostawisz mnie tak teraz? Nie zabijesz, jak to lubiła robić twoja ciotka? - spytała prowokująco.
             Lydia zacisnęła pięści ze złości, uśmiechając się nieprzyjemnie.
             - Prawie zapomniałam - wycedziła, chwytając różdżkę Diany za oba końce - Niestety, nie mogę cię zapoznać z moimi przyjaciółkami, Avadą i Kedavrą, ale ten twój lichy kijek, chyba już długo nie pociągnie.
             Po pomieszczeniu rozległ się cichy trzask, a po chwili przed klęczącą dziewczyną upadły dwa kawałki, czegoś co przed chwilą było jej różdżką.
             - Miło było poznać i do zobaczenia – Lydia przesłała Dianie ostatnie spojrzenie i wyszła z łazienki, nie oglądając się za siebie.