poniedziałek, 8 września 2014

II "Biała noc, uśpiona w jaśminie..."

          Za oknami było już całkowicie ciemno, zanim dotarli do zamku, musiała wybrać się z dyrektorką do Banku Gringotta i Hogsmeade. 
          Teraz siedziała w wygodnym fotelu w gabinecie dyrektorki, która sama usadowiła się naprzeciwko niej, z drugiej strony biurka i zawzięcie przeglądała jakieś papiery.
          - Lestrange, chyba cię przeceniłam – westchnęła – Nie wiem co myślałam, gdy liczyłam na to, że ta kara choć trochę zmieni twoje zachowanie lub podejście do mugoli.
          Lydia prychnęła cicho z rozbawieniem.
          - Znaczy się co? Mam założyć teraz w Hogwarcie Klub Fanów Mugoli, żeby pani nie zawiodła się na mnie całkowicie?
          - Nie oczekiwałam wzajemnej miłości – odparła dyrektorka – Ale nos panny Katie Wright mogłaś sobie darować.
          - Sama się prosiła! - obruszyła się Lydia.
          - Tak, tak – McGonagall uspokoiła ją ruchem ręki – No dobrze – jeszcze raz przeleciała wzrokiem po dokumentach – Mogło być gorzej.
          Lydia teatralnie wywróciła oczami. Będzie gorzej, jak zaraz nie zostanie wypuszczona do dormitorium. Już wchodząc do Hogwartu nie mogła powstrzymać radosnego łaskotania motylków w brzuchu, ale teraz siedząc w gabinecie McGonagall to uczucie ustąpiło miejsca zdenerwowaniu i zniecierpliwieniu. Wierciła się w fotelu nerwowo, nie mogąc doczekać się spaceru po opustoszałych korytarzach, widoku na błonia z wielkich okien, nawet nieuchronnego spotkania z Irytkiem. A na myśl o wizycie w lochach Slytherinu i momencie, kiedy w końcu będzie mogła spotkać przyjaciół, przygryzła sobie kciuk aż do krwi.
          - Przejdźmy może do kwestii twojego szlabanu – podjęła dyrektorka.
          No tak, mogła się domyślić, że jej kara nie skończy się na samym pobycie u Brendy.
          - Do końca roku kalendarzowego, czyli przez najbliższe dwa miesiące, będziesz pomagać profesor Blackwood w jej gabinecie.
          Słodki Merlinie, tylko nie to.
          - Profesor Blackwood? - spytała niepewnie – Nauczycielce mugoloznawstwa?
          - W rzeczy samej.
          Dziewczyna jęknęła głucho. Cudownie. W ostatnich tygodniach miała tyle kontaktów z mugolami, że wystarczy jej na kilka żywotów. Dziękuje bardzo.
          - A czy szlaban mówi coś o moim członkostwie w drużynie? - zaryzykowała.
          - Z początku rozważałam opcję wydalenia cię z reprezentacji Slytherinu, jednak podejrzewam, że profesor Zabini mógłby mi tego nie wybaczyć do końca życia – odparła kobieta uśmiechając się kwaśno – Dodatkowo zakładam, że przez te trzy miesiące miałaś wystarczająco długą przerwę w naszym czarodziejskim sporcie. Tak więc, jeżeli treningi nie będą bezpośrednio kolidować z twoimi pracami u profesor Blackwood, nie widzę przeciwwskazań. Byłoby szkoda, gdyby Ślizgoni stracili tak dobrą ścigającą.
          Lydia skinęła głową z wyraźną ulgą. 
          - Myślę, że na razie to tyle – McGonagall zdjęła okulary z nosa i odłożyła je na brzeg biurka – Możesz udać się już do swojego dormitorium. Twoje rzeczy znajdują się już w twojej sypialni, a tu masz dzisiejsze hasło Slytherinu.
          Lydia wzięła od kobiety zwinięty skrawek pergaminu, lecz nie ruszyła się z miejsca.
          - Profesor McGonagall?
          - Tak, Lestrange?
          - Dlaczego wróciłam wcześniej?
          Dyrektorka westchnęła cicho, przecierając dłonią zmęczoną twarz.
          - To nie jest rozmowa na tą chwilę.
          - To na którą? - fuknęła Lydia – Chciałabym jednak wiedzieć co się dzieje. Bo wiem, że coś się jednak dzieje!
          - Lestrange...
          - Myśli pani, że nie zauważyłam pani spojrzenia? Tego jak się pani rozglądała na Pokątnej i w Hogsmeade? Pani wymijających rozmów i szeptów u Madame Rosemery z jakimiś ludźmi z Ministerstwa?!
          - Dowiesz się w odpowiednim czasie – urwała dyrektorka, rzucając jej spojrzenie nieznoszące sprzeciwu – Teraz udaj się do dormitorium, jutro normalnie bierzesz udział w lekcjach, radziłabym ci się przygotować.
          - No jasne – parsknęła dziewczyna w odpowiedzi, wstając demonstracyjnie i odwracając się w stronę wyjścia.
          Odpowiedni czas, oczywiście. Odpowiedni czas zawsze staje się tym o jakieś wydarzenie za późno.



***



          Lydia stanęła przed ścianą w podziemiach zamku. Wpatrywała się w krople, powoli spływające po kamieniach. Jęknęła cicho. Bała się tego, co czeka ją po drugiej stronie. Chciała już wejść, chciała zobaczyć miejsce, w którym spędzała tak dużą ilość wolnego czasu, chciała spotkać tych ludzi, których nie widziała przez ostatnie tygodnie. 
          Ale co, jeśli się coś zmieniło? Jeśli te trzy miesiące zmieniły ją i nie będzie potrafiła się na nowo zaaklimatyzować? Jeśli pozmieniały się relacje pomiędzy jej znajomymi, jeśli jej znajomi postanowili zmienić relacje z nią?
          Przeklęła się w myślach. Zachowuje się jak rozpieszczona, przerażona dziewczynka, nie jak ona sama.
          - Śmierciotula - odczytała z rozwiniętego kawałku pergaminu, który trzymała w rękach. 
          Ściana przed nią  natychmiast rozsunęła się, ukazując dziewczynie podłużnie, nisko sklepiony Pokój Wspólny Slytherinu. Podzielony był na dwie części, oddzielone od siebie niskimi schodkami. Obie były ozdobione strzelistymi zdobieniami na kamiennych ścianach, zimną marmurową posadzką tylko w niektórych miejscach pokrytą wielkimi dywanami w kolorach domu i wysokimi oknami z zielonkawymi witrażami, przez które w całym pomieszczeniu migotały promienie światła załamanego przez jezioro znajdujące się za nimi. W środku siedziała część Ślizgonów, zajmując wygodne fotele i ozdobne krzesła przy stołach, na których walały się książki i pergaminy. W pokoju jak zwykle słychać było gwar rozmów, któremu towarzyszył cichy trzask płomieni z kominka.
          Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na jej przyjście. Każdy był zajęty sobą. Swoim zadaniem, swoimi problemami, swoją grą w szachy czy swoją lekturą. Kilka osób skinęło jej głową, lub mruknęło ciche powitanie pod nosem.
          Ruszyła środkiem pomieszczenia rozglądając się z zachwytem i chłonąc każdy szczegół, każdą nie odłożoną książkę, każdą poduszkę leżącą nie na swoim miejscu, każde krzywo stojące krzesło. Radość z powrotu do tego miejsca rozpierała ją od środka, świadomość tego, że już nie spędzi ani jednej chwili w otoczeniu mugoli odizolowana od świata magii była czymś nie do opisania.
          Nagle usłyszała głośny śmiech, którego nie potrafiła pomylić z żadnym innym. Przyspieszyła kroku, kierując się do niskiego i szerokiego korytarza prowadzącego do dormitoriów.
          Tam zza zakrętu wpadła na nią Samantha Travers.
          Była to niska, szczupła i drobna dziewczyna, o krótkich nastroszonych blond włosach. Jej duże oczy zawsze wyrażały mnóstwo emocji, ale to nie to sprawiało, że wiele osób nie mogło oderwać od nich wzroku. Dziewczyna miała heterochromię, z czego była niesamowicie dumna i gdy tylko czuła na sobie spojrzenia innych, świeciła zielonym i niebieskim okiem na prawo i lewo, pusząc się przy tym jak paw.
          - Lydia! - pisnęła i przytuliła przyjaciółkę – Merlinie, ile ja cię nie widziałam!
          Lydia odpowiedziała tym samym, rozkoszując się spotkaniem po długiej rozłące.
          Po chwili zza zakrętu wypadł również Andrey Zabini. Na jego widok Samantha wrzasnęła i schowała się za przyjaciółką, śmiejąc się donośnie.
          - Ty wredny krasnalu – parsknął, nic nie robiąc sobie z nikłego muru obronnego, jakim była Lydia i łapiąc roześmianą blondynkę w pasie – Już ja się z tobą policzę.
          - Przywitałbyś się, idioto! - sapnęła, gdy chłopak przerzucił ją sobie przez ramię.
          W odpowiedzi, Zabini uszczypnął ją tylko pod kolanem, na co ponownie pisnęła i szarpnęła się dziko.
          - Cześć, Lestrange – zwrócił się w końcu do Lydii, uśmiechając się krzywo.
          - Cześć, Zabini – odpowiedziała mu z równie krzywym uśmiechem.
          Samantha chciała coś powiedzieć, lecz chłopak uciszył ją kolejnym szczypnięciem.
          - Przestaaaań! 
          - Gadałaś z McGonagall? - spytał Lydię, ignorując dziewczynę zawzięcie obkładającą go pięściami po plecach. Nie robiło to na nim większego wrażenia, był jedną z najwyższych i najlepiej zbudowanych osób wśród wszystkich uczniów. Urodę i ciemną karnację odziedziczył po ojcu, jedynie zielone oczy wskazywały na to, że nie jest idealnym odzwierciedleniem swojego taty zza czasów Hogwartu. 
          Lydia skinęła głową.
          - Dalej będziesz ścigającą, prawda? - zaatakował ją kolejnym pytaniem, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
          - A co jeśli nie?
          - Skończysz jako eksponat A na lekcji transmutacji, słońce – uśmiechnął się ironicznie.
          - Oh, aż tak bardzo za mną tęskniłeś?
          - Bardziej za ścigającą Lestrange, niż za denerwującą wszystkich wkoło Lydią, ale interpretuj to sobie jak chcesz.
          Uniosła głowę by spojrzeć prosto w jego bystre i zacięte oczy. Złapał palcami jej blady policzkek i uszczypał, jakby była dzieckiem.
          - Nie odbieraj wszystkiego tak dosłownie, Lestrange. - zacmokał. - Wracaj szybko, bo następną osobą w kolejce na pozycję ścigającej jest Selwyn, która już zresztą zaczęła z nami trenować w razie jakbyś nie mogła grać dalej. A dobrze wiesz jak ja reaguję na tą dziewczynę.
          - Nie rób mi tak – warknęła, strącając jego dłoń - Kiedy są treningi?
          - W soboty rano i czasem przed lekcjami. Jutro przed śniadaniem jest pierwszy.
          - Świetnie - uśmiechnęła się z zadowoleniem – Gdzie jest Albus?
          - Obstawiam, że skoro nie minęłaś go w Pokoju Wspólnym to w dormitorium. Albo w bibliotece. Ewentualnie u Hagrida.
          - Super, dzięki – mruknęła ironicznie – Zawsze wiesz jak mi pomóc.
          - Do usług.
          - Jest u Hagrida razem z Rose – poinformowała ją głowa Samanthy, która odwrócona do góry nogami wysunęła się zza pleców Zabiniego – To znaczy był tam godzinę temu, ale nie widziałam, żeby wracał.
          - Ty lepiej myśl nad swoimi ostatnimi słowami, kobieto – westchnął chłopak i ruszył w kierunku Pokoju Wspólnego, żegnając się z Lydią skinieniem głowy.
          Dziewczyna patrzyła przez chwilę jak Andrey odchodzi, a Samantha woła za nią o pomoc. Lydia jednak nie zamierzała nic zrobić. Ta dwójka zawsze niesamowicie ją bawiła i nie zamierzała odbierać sobie przyjemności z ich „kłótni”, ani tym bardziej z tej sytuacji.
          Pomachała wesoło przyjaciółce i ruszyła w kierunku swojej sypialni.
          - Nienawidzę cię, Lestrange! - usłyszała jeszcze krzyk Samanthy – Nie licz na to, że kiedykolwiek ci pomogę!
          Chwilę po tym kolejny wybuch śmiechu. 
          O tak, na pewno jej nienawidzi.



***



          Lydia siedziała na swoim łóżku rozkoszując się jego wielkością, miękkim materacem w którym zapadała się jak w chmurkę, chłodem puchatej pościeli i możliwością odizolowania się od reszty pokoju ciężkimi, szmaragdowymi kotarami. 
          Przed sobą miała otworzone podręczniki do eliksirów, obrony przed czarną magią i transmutacji, a na kolanach trzymała niebieskiego kota Samanthy – Odyna.
          Pech (albo McGonagall jak ktoś lubi nazywać rzeczy po imieniu) chciał, żeby wróciła do Hogwartu akurat przed najcięższym dniem. Miała szczęście, że w drzwiach minęła Caroline z jej roku i zdążyła wypytać ją o jutrzejsze lekcje. Zakładała, że profesor Lupin  jej odpuszi, ale na pobłażliwość ojca Andrey'a już nie liczyła. Znając go, mogła nawet spędzić trzy lata w śpiączce, a on wciąż wymagałby od niej bycia na bieżąco z materiałem.
          Właśnie szukała właściwości i zastosowania ektoplazmy, gdy drzwi dormitorium otworzył się z hukiem, a do środka wpadł Scorpius Malfoy w towarzystwie Davida Notta.
          - No nie wierzę! - krzyknął ten drugi, prawie zaliczając orła o brzeg wielkiego dywanu – Lestrange, jesteś ostatnim frajerem, że po przyjeździe nie raczyłaś się nawet przywitać.
          - Siemka Nott, cześć Malfoy - mruknęła, głaskaniem uspokajając Odyna, który po hucznym wejściu chłopaków zerwał się z jej kolan najeżony jak szczotka – Podejrzewam, że głośniej się nie dało?
          - Jak chcesz możemy poprawić – odparł Scorpius, po czym bezceremonialnie władował się na jej łóżko. David nie ociągając się dołączył do niego.
          Lydia spojrzała na nich z powiątpiewaniem.
          - Nie pomieszało wam się coś?
          Chłopcy zignorowali ją.
          - Jak było? Mugole naprawdę komunikują się ze sobą za pomocą takich prostokątnych klocków?
          - Poruszają się pojazdami nie ciągniętymi przez żadne zwierzęta? Jedzą zwierzęta żywcem?
          - Oddają cześć Wielkiemu Latającemu Potworowi Spaghetti?
          - Robią...?
          - Na litość boską! Nie, nie i nie! - Lydia uniosła ręce, by przerwać grad pytań – Zachowujecie się jak te Gryfonki z pierwszego roku, małe, smarkate plotkary!
          - No weeeeź, Lydia – Scorpius wyłożył się obok niej, imitując słodki głos jedenastolatki – Powiedz kto ci się podobaa! To na pewno ten przystojny blondyn z twojego roku, co nie?
          - No coś ty! - David machnął ręką, przyłączając się do teatrzyku kolegi – Nie zawracaj sobie nim głowy, kochana! To idiota i zadufany w sobie dupek! Nie dość, że ten jego blond to tak naprawdę tlenioną...
          Nie zdążył dokończyć, bo Malfoy szybkim ruchem posłał go na kamienną posadzkę.
          - Wróć jak znajdziesz swoje poczucie humoru – rzucił opryskliwie do Notta.
          - Ughr, Malfoy, jak ja cię nienawidzę – David podniósł się mozolnie z podłogi i z powrotem władował na łóżko Lydii – Przysięgam, że kiedyś ci coś zrobię.
          Dziewczyna nie odzywała się cały czas, nie mogąc uwierzyć w obecność kolegów. Wciąż nie docierało do niej, że jest już z powrotem w Hogwarcie, że siedzi na swoim łóżku, w swoim dormitorium, ze swoimi znajomymi, którzy są czarodziejami (i to nie byle jakimi, bo czystej krwi!), a świat mugoli ma zostawiony gdzieś hen daleko.
          - Licząc momenty kiedy mi to mówiłeś i porównując do tych, kiedy spełniłeś swoje obietnice – Score wyciągnął przed siebie dłonie, udając, że trzyma w nich wielką księgę rachunków – Czekaj, niech no sprawdzę – przejechał palcem po niewidzialnej stronie – Przykro mi, Nott. Twoje statystyki są do dupy.
          - Ważne, że twoje są idealne.
          - No to raczej – Malfoy zakończył dyskusję, odwracając się w stronę Lydii – A ty teraz się nie wymiguj, tylko mów. Mugole naprawdę dają swoim dzieciom niedźwiedzie?
          - Co? - Lydia parsknęła śmiechem.
          - No już nie wymądrzaj się tak, pani mugoloznawczyni – fuknął urażony jej wybuchem śmiechu Scorpius.
          - Jakby robili coś takiego już mielibyśmy ich z głowy – odparła – Wiecie, selekcja naturalna.
          - Ale oni podobno rozmnażają się inaczej niż my... - mruknął David.
          Lydia zrobiła dziwną, zniesmaczoną minę, rozejrzała się po twarzach przyjaciół, po czym wszyscy, jakby byli jedną nakręconą pozytywką, wybuchnęli śmiechem.
          - Wiesz Nott, raczej nie zagłębiałam się w kwestie rozpłodowe mugoli.
          - Nie mów, bo i tak ci nie uwierzę.
          - Szmata – skwitowała, szturchając chłopaka ramieniem.
          - Lestrange – zaskrzeczał Scorpius naśladując nosowy głos dyrektorki – Jeśli nie poprawisz swojego słownictwa będę zmuszona odesłać cię z powrotem do świata mugoli!
          - Tylko nie to, pani profesor – pisnęła Lydia ze śmiechem – Obiecuję, że się poprawię!
          - Swoją drogą, czemu pozwoliła ci wrócić wcześniej? - zagadnął David.
          Lydia wzruszyła ramionami.
          - Nie uznała za stosowne, by mnie o tym poinformować – wydęła dolną wargę, po czym dodała – Głupia krowa.
          - Mówią, że zaczęły się jakieś polowania na czarodziei. Może to dlatego?
          - Merlinie! - Lydia uniosła ręce w rozpaczliwym geście – Jestem tak bardzo do tyłu z wydarzeniami z naszego świata! Nie macie może jakichś starych gazet?
          - Lestrange, czy ja ci wyglądam na zbieracza makulatury? - parsknął Malfoy.
          - Jak się akurat nie uczeszesz wyglądasz jak żebrak z Nokturnu – odparła – Naprawdę nic? Ani jednego Proroka?
          - Musisz pytać kogoś innego – David wzruszył ramionami – A wracając do McGonagall i tego całego twojego pobytu poza Hogwartem. Dlaczego cię tam wysłała? Wyjechałaś dość niespodziewanie, zostaliśmy uraczeni jedynie plotkami krążącymi po całej szkole, które zresztą w większości roznosił Irytek...
          Słowa Davida były prawdą. Wyjechała niedługo po całej sytuacji, zdążyła porozmawiać tylko z Jake'm, Albusem i Samanthą, która pomimo swoich zamiłowań do plotek potrafiła być niezwykle lojalna wobec przyjaciółki. Z kolei na Jake'a i Albusa zawsze mogła liczyć, więc podejrzewała, że prawda nie wyszła jeszcze na jaw.
          - Tak? - uniosła brwi - I co takiego ciekawego mówił?
          - Noo... Najpierw, że ukradłaś jakieś zakazane księgi z biblioteki, potem, że zrobiłaś zamach na samą McGonagall, później, że uprawiałaś po nocach czarną magię w damskich łazienkach...
          Lydia uderzyła się otwartą dłonią w czoło i zaczęła śmiać.
          - Jeszcze jakieś interesujące newsy?
          - Dość sporo tego jest – przyznał Score – W sumie do teraz jakieś pogłoski się kręcą po korytarzach, ale zakładam, że tyle w nich prawdy co rozumu w głowach Gryfonów.
          Pokiwała głową.
          - No, żadna nie jest prawdziwa. W sumie to nie jest ważne, dlaczego musiałam siedzieć w świecie mugoli – powiedziała – Nie chcę o tym mówić.
          Trochę to mijało się z prawdą. Chciała móc pochwalić się co zrobiła, jednak wiedziała, że jeżeli ta wiadomość rozniesie się po szkole (a na sto procent rozniosła by się w tempie ekspresowym) mogłoby się to dla niej skończyć tragicznie.
          Scorpius i David spojrzeli na nią spod przymrużonych powiek.
          - Ja się jeszcze dowiem Lestrange co ty przede mną ukrywasz – Malfoy wycelował w nią palcem.
          Wystawiła mu język.
          Wiedziała, że Score jest zdolny do wywęszenia tego co starała się ukryć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ich wyjątkowo zżytą przyjaźń z Albusem, który wiedział co się stało. Pozostało jej jedynie wierzyć, że Scorpius nie będzie na tyle wścibski i odpuści sobie dochodzenie.
          David spojrzał na zegarek na nadgarstku.
          - Zaraz będzie cisza nocna. Znając życie za chwilę wparuje tu Zabini i wyciągnie nas za fraki do naszych pokoi...
          - Ja chyba wolę wracać na własnych nogach – powiedział Score, zeskakując z łóżka na ziemię – Do jutra, Lestrange.
          Pożegnała się z chłopakam i została sama w pokoju. Nie na długo, bo zaraz po nich do dormitorium wróciła Samantha a chwilę później Bree Bole i Dennise Nightshy. 
          Lydia wysłuchiwała licznych i szczegółowych plotek od Samanthy jeszcze długo po tym jak Lesley, ich prefekt naczelna przyszła je uciszyć.
          Dowiedziała się, że Jake zaczął spotykać się z Bree (chyba będzie zmuszona porozmawiać z nim na następny dzień), James Potter, Louis i Fred Weasley'owie przy nieznacznej pomocy Irytka zrobili ze znacznej części korytarza na trzecim piętrze jezioro, że bliźniacy Scamander znowu zasnęli w bibliotece, przez co bibliotekarka o mało co nie wydrapała im oczu. Że profesor Lupin dalej spotyka się z Victorie Weasley, że Connor Bruce z ich domu opuścił Hogwart, że dyrektor McGonagall planuje bożonarodzeniowe przedstawienie. Rozeszły się też jakieś pogłoski na temat wymiany uczniowskiej z inną europejską szkołą magii, jednak nikt nie mówił o tym głośno i dalej była to niepotwierdzona informacja. Mówiono też o nowych projektach szat do Quidditcha i nowej sali do brony przed czarną magią.
          Samantha nie była fanką polityki, więc w Proroku Codziennym czytała tylko działy poświęcone muzyce, gwiazdom i ewentualnie skandalom w świecie politycznym. Mimo tego, była wystarczająco poinformowana, by powiedzieć Lydii, że oprócz pomniejszych kradzieży na Nokturnie, paru nieznaczących zmian w składzie Departamentów w Ministerstwie i pogłoskach, które na razie nie były potwierdzone czynami, o rozpoczęciu polowań na czarodziei, w ich świecie nie wydarzyło się nic bardziej godnego uwagi.
          Lydia odpuściła więc sobie zamiar rozpoczęcia poszukiwań gazet z ostatnich trzech miesięcy. Zamiast planowania jak to zrobić, do późna siedziała z Samanthą i dyskutowały na temat wszystkich związków, które powstały lub zakończyły się podczas nieobecności Lydii. Była to jedna z ich ulubionych czynności Samanthy, z kolei Lydia lubiła słuchać komentarzy i obiekcji przyjaciółki odnośnie każdej omawianej pary.
          Rozmawiały tak długo dopóki Samantha nie zaczęła przysypiać mówiąc. W końcu obie zgodnie stwierdziły, że najwyższa pora zasnąć.
          Lydia wróciła do swojego łóżka i wcisnęła się pod kołdrę.




***



          Dobrze wiedziała, że się spóźni. Wypadła z hukiem na dwór, jednocześnie wciągając na siebie zimową kurtkę. Uderzył ją podmuch chłodnego, grudniowego powietrza. Rozejrzała się dookoła, zbiegając z kamiennych schodów. Wszędzie gdzie by nie skierowała swojego spojrzenia unosiła się gęsta mgła. Niebo było ciemno-szare, dopiero zaczynało świtać. Kto wymyślił treningi zimowe o 6 nad ranem? - pomyślała z wściekłością. Zabini, a któż by inny.
        Brnąc przez błoto po kostki w końcu dotarła na boisko.
           - Miło, że w końcu raczyłaś zaszczycić nas swoją obecnością - Andrey wyraźnie był zirytowany jej brakiem punktualności - Leć się przebrać i zapraszamy na trening.
          Wbiegła szybko do szatni, wciągnęła na siebie szatę do quidditcha, związała włosy w koński ogon i wróciła na zewnątrz. Ciemnoskóry chłopak rzucił jej Błyskawicę 2.0.
          Gdy poczuła w dłoni zimny dotyk jesionowego drewna, owładnęło nią niepohamowane poczucie szczęścia. Tak dawno nie latała. Uśmiechnęła się szeroko i przejechała delikatnie palcem po brzozowym ogonie.
          - No już, wskakuj na miotłę, nie mamy całego dnia - pogonił ją kapitan.
          Szybko przełożyła nogę nad rączką, odbiła się od ziemi i wzleciała w powietrze dołączając do reszty drużyny. Na dole Andrey otworzył pudełko wypuszczając trzy rodzaje piłek. Podał kafla do Dave'a, drugiego z trzech ścigających. Trzecim był Jake, jej brat, który latał obok bramek i poprawiał rękawiczki na swoich dłoniach.
          Po chwili w powietrze wzleciał tłuczek, który natychmiastowo został odbity przez ich najlepszego pałkarza Simona, a następnie przez Bree, która była jedyną dziewczyną w drużynie, nie licząc Lydii. Score krążył wokół boiska szukając wzrokiem złotego znicza.
 Zabini po chwili przyłączył się do treningu, zatrzymując się przed trzema obręczami, gotów w każdej chwili złapać piłkę.
          - No to już, zaczynamy! - krzyknął - Malfoy, ty nie zwracasz uwagi na nic, szukasz tylko tego cholernego znicza! Higgs i Bole, wy wiecie co macie robić, więc raz-dwa, walić mi w tego tłuczka! Lestrange i Fawley łapać za kafla, i do roboty!
          Przez półtorej godziny udało im się wrzucić piłkę do pętli, siedemnaście razy. Bree zdążyła trzy razy zwalić Dave'a z miotły, przez co Andrey o mało co nie wyszedł z siebie.
          - Zachowaj takie ruchy na mecz z Gryfonami, idiotko! - na dźwięk ostatniego słowa Lydia zauważyła nieznaczną zmianę w wyrazie twarzy brata. Uśmiechnęła się pod nosem, starając się zapamiętać, by porozmawiać z nim o dziewczynie przy śniadaniu -  Jak tak dalej pójdzie, wyzabijasz nam wszystkich i ci kretyni wygrają walkowerem!
          Pod koniec treningu zaczęło padać, jednak Zabini nawet nie dopuścił do siebie myśli, że mogli by skończyć wcześniej. Dopiero gdy Dave poinformował go, że zaraz zacznie się śniadanie, pozwolił zejść im z mioteł.
          W końcu zamknęli piłki z powrotem w pudełku, przebrali się w zwykłe ubrania i ruszyli na śniadanie do zamku. Po drodze kapitan nie omieszkał się powytykać im wszystkich, nawet najmniejszych błędów, jednak nie kłócili się z nim, zbyt zmęczeni by się odezwać.
          Wchodząc do Wielkiej Sali, zauważyli, że śniadanie już się rozpoczęło. Skierowali się do stołu Ślizgonów. Lydia usiadła obok Samanthy i odgarnęła z twarzy mokre kosmyki krukoczarnych włosów.
          - I jak trening? - spytała blondynka, nalewając mleka do miski z czekoladowymi płatkami.
          - Prawie zapomniałam jak bardzo Zabini potrafi wymęczyć człowieka - jęknęła w odpowiedzi, szukając wzrokiem czegoś ciepłego co mogłoby ogrzać jej skostniałe z zimna ciało.
          Przyjaciółka zaśmiała się wdzięcznie i podała jej kubek z gorącą kawą, na co Lydia kiwnęła głową w ramach podziękowania.
          Sącząc napój, rozejrzała się po Sali. W pewnym momencie natrafiła wzrokiem na Freda Weasley'a. Jego uśmiechnięte, brązowe oczy idealnie komponowały się z orzechowo-rudymi włosami opadającymi teraz na czarno-biały szal Srok z Montrose. Gestykulował coś żywo przy stole Gryffindoru, co wyraźnie rozbawiło wszystkich przy nim zgromadzonych, w szczególności siedzącą obok niego Heather Campbell.
          - Co tak podziwiasz? - zagadnęła ją Samantha, przysuwając się do niej. - No nie mów, że Weasley'a...
          - Co? Nie, nie... - speszona i wyrwana z zamyślenia Lydia pokręciła głową – Oni też chodzą ze sobą? - spytała, starając się by jej głos brzmiał normalnie.
          - Taaa – Samantha patrzyła na stół Gryffindoru wzrokiem dziennikarki szukającej sensacji – Tak mi się przynajmniej wydaje. Świeżutkie bułeczki, rozumiesz.
          Lydia pokiwała głową i spuściła wzrok na zawartość kubka.
          Tak naprawdę Fred Weasley podobał jej się od jakiegoś czasu. Oczywiście ignorowała to uczucie ze względu na... W sumie rzecz biorąc ze względu na wszystko. Jego rodzinę, która była Zdrajcami Krwi, dom – niestety, ale Gryffindor raczej nie jest domem, w którym szukałaby chłopaka, oraz jego poglądy. Znalazłoby się też parę innych powodów. Starała się nie przejmować za każdym razem, kiedy widziała go z Heather, jednak teraz, kiedy Sam powiedziała, że prawdopodobnie są parą coś ją tknęło. To odczucie też oczywiście postanowiła zignorować. W końcu kiedyś jej przejdzie, prawda?
          - Co on dziś tak odświętnie ubrany, jakby Mistrzostwa Świata były? - parsknęła Samantha, nie bardzo obyta w sprawach Quidditcha.
           - Sroki grają dziś z Gwiazdami – mruknęła Lydia.
          Wiedziała o tym od Jake'a i reszty drużyny. Powinna być podekscytowana, bądź co bądź Sroki z Montrose były jej ulubioną brytyjsko-irlandzką reprezentacją. Mimo tego po ujrzeniu szalu Srok na szyi Freda jakoś przestała ją cieszyć wiadomość o dzisiejszym meczu.
          Z głupich rozmyślań wyrwała ją dłoń, która nagle spoczęła na jej ramieniu. Odwróciła głowę, a z jej gardła wydobył się radosny okrzyk.
          - Al! 
          Rzuciła się na przyjaciela tak gwałtownie, że wylała kawę ze swojego kubka. Nie przejęła się tym zbytnio, tak samo jak krzywymi spojrzeniami rzucanymi im przez siedzących najbliżej Ślizgonów.
          - Nie wierzę! - przytuliła się mocniej do chłopaka – Albusie Severusie Potterze, gdzie byłeś cały wczorajszy wieczór?
          Młody Ślizgon odpowiedział na ucisk, a po chwili, gdy już Lydia wypuściła go z objęć, wcisnął się z nią na wolne miejsce przy stole.
          - Byłem z Rose u Hagrida – zaczął.
          - Mówiłam ci – wtrąciła Samantha pożerając dyniową bułeczkę.
          - Gdybym wiedział, że wróciłaś to bym zaczekał na ciebie – kontynuował, poprawiając krawat w barwach Slytherinu.
          - I przede wszystkim nie szedłbyś nigdzie z Rose – parsknęła Lydia, po raz kolejny dając Albusowi bezpośredni sygnał, jak bardzo nie znosi jego kuzynki.
          Albus uśmiechnął się z przekąsem.
          - Nigdy nie zrozumiem dlaczego jej tak bardzo nienawidzisz, Li – mruknął, używając zdrobnienia, którego nie znosiła. Mimo tego był jedyną osobą, która to robiła i której na to pozwalała.
          - Bo na siłę próbuje udawać wielce skromną panienkę - parsknęła - Mało co mnie irytuje tak bardzo jak fałszywa skromność, w dodatku idąca w parze z tą jej sztuczną miną słodkiej idiotki.
          Chłopak zaśmiał się cicho. Był przyzwyczajony do narzekań Lydii na jej kuzynkę, po pewnym czasie przestał zwracać na to większą uwagę.
          - Nawet jej nie znasz.
          - Nie trzeba jej znać by to widzieć, Al – powiedziała, składając kanapki na swoim talerzu – Może ty tego nie widzisz, bo znacie się od urodzenia, ale tak właśnie jest.
          - Okay, okay – Albus uniósł ręce w obronnym geście – Nawet nie będę próbował się z tobą kłócić.
          - I świetnie – skwitowała, po czym szybko zmieniła temat – Na gacie Merlina, muszę znaleźć Jake'a. Nigdy mu nie wybaczę, że nie powiedział mi o Bree.
          - Poczekaj chwilę to ci powie – stwierdził Potter, łapiąc w locie gazetę, którą upuściła przed niego jedna z sów, które właśnie wleciały do sali – Masz moje słowo.
          Lydia zastanowiła się chwilę. Może przyjaciel ma rację. Wprawdzie była trochę zła, że brat, któremu sama mówiła wszystko nie powiedział jej o swojej dziewczynie (z którą w dodatku dzieliła dormitorium!), z drugiej strony faktycznie nie miał za bardzo kiedy jej o tym powiedzieć. W dodatku jako starszy brat jest chyba mniej skłonny do zwierzania jej się ze swoich spraw prywatnych niż ona mu.
          Szybko dokończyła śniadanie i wróciła do dormitorium przebrać się w suchy mundurek i zabrać torbę z książkami, po czym razem ze Scorpiusem i Albusem ruszyła na pierwsze zajęcia.



 ***



          Lydia, Scorpius, Andrey i Albus szli korytarzem w stronę biblioteki, rozprawiając żywo o zbliżających się rozgrywkach quidditcha.
          Wprawdzie Albus jako mniej zafascynowany sportem nie włączał się czynnie w rozmowę, ale trójka jego przyjaciół nadrabiała to za niego zbyt wielkim entuzjazmowaniem się grą i żywą gestykulacją.
          - Za tydzień mecz z Gryfonami, musimy się wziąć w garść - Zabini gwałtownie uderzył pięścią w otwartą dłoń - To, że wygrali z Puchonami w listopadzie, zbliża ich do Pucharu, ale nie mamy się co obawiać, Hufflepuff ma w tym roku wyjątkowo słabą reprezentację.
          Score parsknął śmiechem.
          - Jeremy Hulley kapitanem! Nie wiem kto go wybrał, ale chyba powinniśmy tym ludziom postawić pomnik.
          - Zdecydowanie – Andrey uśmiechnął się kpiąco – Tak czy siak, ten tydzień trenujemy codziennie rano i jak dobrze pójdzie to może uda mi się załatwić boisko wieczorami.
          - Zabini, ciebie chyba pogięło do reszty - jęknęła zrezygnowana Lydia - Wystarczy, że mam do nadrobienia miliony tematów z każdego przedmiotu.
          - Mało mnie to obchodzi, Lestrange - odparł - Nie możemy przegrać tego meczu.
          - Jasne – Lydia teatralnie wywróciła oczami – Dlatego przed nim musimy dać się zamęczyć na śmierć, genialna taktyka Zabini!
        Andrey'owi nie dane było odpowiedzieć na jej kpinę.
          - Al! - usłyszeli nagle zza siebie.
          W ich stronę biegł James Potter. Na jego widok Albus odruchowo schował głowę w ramionach.
Nienawidził każdej sytuacji w której uczestniczył James i jego przyjaciele. 

          - Al, zaczekaj! - taktyka maskująca Albusa nie sprawdziła się, bo jego brat dobiegł do niego i łapiąc za łokieć odwrócił w swoją stronę – Chcę porozmawiać.
          Albus rzucił nerwowe spojrzenie w stronę przyjaciół. Lydia wzruszyła ramionami i popchnęła Score i Andrey'a, by odsunęli się kawałek od rozmawiającego rodzeństwa. Mało kogo w tej szkole nie znosiła tak bardzo jak Jamesa. Nie zamierzała jednak wystawiać się na niepotrzebne zdenerwowanie spowodowane przez tego człowieka.
          Stali w trójkę czekając na Albusa i udając, że nie podsłuchują o czym rozmawia rodzeństwo.
          Lydia nie usłyszała jednak co mówi James, widziała tylko jak stara się coś wytłumaczyć bratu, po czym rzuca mu spojrzenie pełne nadziei.
          - Jasne – doszedł ją głos Albusa wprost ociekający sarkazmem– Z największą przyjemnością!
          - Serio? - James uśmiechnął się szeroko – Super, w takim razie...
          Scorpius nie wytrzymał.
          - Nie wierzę – rzucił głośno w stronę Jamesa – Słyszałeś kiedyś o czymś takim jak ironia, Potter?
          - Zjeżdżaj, Malfoy – chłopak rzucił mu poirytowane spojrzenie – Nie rozmawiam z tobą.
          - Jaka szkoda – fuknął blondyn w odpowiedzi – Moim odwiecznym marzeniem było z tobą pogadać.
          - Przestańcie – przerwał Albus z zażenowaniem wymalowanym na twarzy – Po prostu dajcie sobie spokój.
          Ale James już się nakręcił.
          - Naprawdę Al, nie mam zielonego pojęcia co skłoniło cię do zaprzyjaźnienia się z tymi ludźmi...
          Lydia podeszła do Albusa, chcąc odciągnąć go z daleka od brata. Wiedziała jak bardzo przeżywa to, że jest rozciągnięty między rodziną a przyjaciółmi i to już od pięciu lat.
          - To są dzieciaki śmierciożerców, wiesz dobrze, gdzie powinni się znajdować...
          Nie zdążył dokończyć, bo tym razem to Lydia nie wytrzymała. Nie zawracając sobie głowy wyciąganiem różdżki, rzuciła się na chłopaka celując pięścią prosto w jego nos.
          Nim zdążyła wyrządzić mu większą krzywdę, Al złapał ją za ramię.
          - Li, proszę...
          Rzuciła nienawistne spojrzenie w stronę Jamesa.
          - Jesteś dupkiem, Potter. 
          Czuła jak zaczyna drżeć jej dolna warga. Nienawidziła, gdy ktoś wspominał o jej powiązaniach ze Śmierciożercami. Zawsze wtedy przypomniała sobie jak odwiedziła dziadka w Azkabanie, krótko przed jego śmiercią. Nigdy nie zapomni tego widoku. Wcześniej nikomu nie życzyła takiego losu, teraz jednak miała ochotę nasłać na James'a całe zastępy dementorów. Zamrugała energicznie, by łzy cisnące jej się do oczu nie wypłynęły wartkim potokiem.
          - Lestrange... - zaczął niewyraźnie James, spod dłoni zakrywającej nos. Spomiędzy jego palców płynęła szkarłatna krew.
          - Ty kretynie! - syknęła,wyszarpując się Albusowi - Myślisz, że odpowiadamy za grzechy naszych przodków? Za to kogo zabili i co zrobili? Po której stronie stanęli?
          - Nie chciałem...
          - Myślisz, że jesteś od nas lepszy, bo twoja rodzina pokonała nasze przy upadku Czarnego Pana? -warknęła - Mylisz się. Jesteś żałosny - dodała ciszej.
          Odwróciła się na pięcie, by stanąć na wprost Albusa i Scorpiusa.
          Przepchnęła się między nimi i ruszyła biegiem w stronę dziewczęcej łazienki, po drodze ocierając rękawem mokre oczy.
          Wbiegła do łazienki, zatrzymując się dopiero przy umywalkach. Spuściła wzrok na swoje ręce, umorusane krwią Jamesa. Szybkim ruchem odkręciła jeden z kurków i włożyła dłonie pod strumień lodowatej wody. Od środka aż ją rozsadzało z nadmiaru emocji. Uniosła głowę i spojrzała w swoje odbicie.
          Wyglądała okropnie. Oczy błyszczały od niewypuszczonych łez, wyjątkowo czerwone policzki świeciły na jej bladej twarzy niczym latarnie w nocy. Ochlapała twarz wodą.
          - Oni zawsze tacy byli.
          Odwróciła się gwałtownie.
          W przejściu majaczyła Jęcząca Marta. Podfrunęła w kierunku Lydii, płynąc cicho nad mokrą posadzką. Usiadła na jednej z umywalek.
          - Chłopcy zawsze tacy byli.
          - Ale...
          - Nie musisz mi się tłumaczyć, wiem dobrze jak potrafią skrzywdzić.
          - Co...?
          - Ale na prawdę, rozumiem cię - po raz kolejny przerwał jej duch dziewczyny.
          - Nic nie rozumiesz! - wyprowadzona z równowagi Lydia, złapała najbliżej leżącą mydelniczkę i rzuciła nią w stronę Marty. Metalowy przedmiot przeleciał przez martwą nastolatkę i uderzył w lustrzaną powierzchnię rozbijając ja na tysiące malutkich odłamków, które z głuchym dźwiękiem posypały się po podłodze.
          Speszona zjawa natychmiast uniosła się w powietrze, uciekła z powrotem do kabiny, znikając w muszli klozetowej.
          - Nie! Zaczekaj! Nie chciałam...
          Zrezygnowana nastolatka osunęła się na kolana. Wstrząsnął nią gwałtowny szloch. Przytuliła do piersi prawą dłoń, w której na nowo obudził się ból po niewyleczonym spotkaniu z twarzą Katie. Przycisnęła ją do siebie mocniej, a drugą zakryła usta. 
          Nie potrafiła dłużej zatrzymać łez, nawet nie miała na to siły. Sama nie wiedziała czemu płacze. Ze złości na Jamesa, ze złości na samą siebie i na swój kolejny napad wściekłości, czy z powodu potwornego bólu w ręce.
          Nie chciała płakać, ale nie mogła dłużej dusić w sobie emocji. Płakała tylko kilka razy w życiu. Mimo że słowa Jamesa faktycznie ją dotknęły, uświadomiła sobie, że tak naprawdę były tylko pretekstem do uwolnienia z siebie wszystkich emocji, które dusiła w sobie przez ostatnie trzy miesiące.
          Przez łzy wylewała z siebie całą bezsilność, tęsknotę, złość, samotność, strach i nienawiść. Chciała krzyczeć, ale wydobywała z siebie tylko cichy szloch.
          Odrzuciła głowę do tyłu, biorąc głęboki oddech
          Znowu została sama. Sama z wspomnieniami z wizyty w Azkabanie.

          Miała wtedy 12 lat, chciała tam pójść mimo, że matka i Jake'a sprzeciwiali się temu stanowczo. Ale ojciec się zgodził. Zabrał ją, by po raz pierwszy i ostatni spotkała swojego dziadka. Rebastana Lestrange.  Nigdy w życiu nie zapomni tego potwornego uczucia jakie towarzyszyło jej podczas tamtej wizyty. Jakby nigdy więcej nie miała zaznać szczęścia. Jakby otoczenie wyssało z niej całą radość. 
          Szli ciemnymi, kamiennymi korytarzami, aż w końcu dotarli do celi dziadka. Zza zardzewiałych, wilgotnych krat spojrzała na nią wychudzona twarz mężczyzny. Miał zapadnięte boki, mętne oczy i siwe, potargane włosy, przeplatane gdzieniegdzie rudymi pasemkami.
          - A więc to jest moja wnuczka... Wiem co sobie o mnie myślisz – mężczyzna skrzywił się z bólu gdy próbował przesunąć się bliżej dziewczyny - Ale musisz wiedzieć, że każdy podejmuje złe decyzje. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swojej służby u Czarnego Pana, o nie. 
          Jego głos był chrapliwy, lekko świszczący. Co jakiś czas jej dziadek musiał brać głębszy wdech, jakby miał problemy z oddychaniem.
          - Gdyby nie został pokonany, uwierz, że żyłabyś w takich luksusach, o jakiś nawet nie śniłaś – kontynuował -  Tak,tak. Twój dziadek był wiernym Śmierciożercą. Mimo wszystko, po tylu latach spędzonych tu, człowiek dochodzi w końcu do wniosku, że mógł przewidzieć niektóre rzeczy i postąpić w pewnych momentach inaczej.
          Lydię, pomimo obecności patronusa jej ojca, ogarniało coraz większe poczucie beznadziejności. Nie wiedziała tylko, czy było to spowodowane obecnością dementorów czy słowami dziadka.
          - Pamiętaj, żeby nigdy nie być dumną z tego kim byłem. - dodał, gdy nagle z cienia wyłoniła się kobieta z gęstymi, ciemnymi lokami, ciężkimi powiekami i obłąkańczym uśmiechem.
          - Nie słuchaj go, skarbie - wychrypiała wyciągając przed siebie wychudzoną rękę, w której trzymała cienką, poniszczoną książeczkę - Najważniejszą rzeczą jaką musisz pamiętać, niezależnie od sytuacji to to, by być dumną ze swojego statusu krwi. Z tego, że jesteś czarownicą. Z tego, że jesteś z rodu Lestrange'ów. Może nie płynie w tobie moja krew, krew Black'ów, ale pozostajesz najbliższą mi potomkinią, więc weź to - pomachała notesikiem - I wiedz, że twoja rodzina zawsze potrafiła walczyć w imię tego co wierzyła i zawsze walczy o to najmocniej jak tylko umie.
          Lydia wzięła od niej podarunek, w ostatnim momencie, bo Rebastan odtrącił ją niezgrabnie.
          - Idź tam, gdzie poprowadzi cię twoje sumienie.
          W następnej chwili ojciec mocniej złapał ją za ramię.
          - Musimy już iść – pociągnął ją delikatnie w swoją stronę – Do widzenia ojcze.
          Ostatni raz spojrzała na dziadka i ciotkę, odwróciła się i z nieokreśloną mieszanką uczuć ruszyła ku wyjściu.

          Cały czas miała przed oczami zrezygnowaną, przeoraną cierpieniem twarz dziadka. On żałował. Nie powiedział tego, ale ona wiedziała.
          Wciąż dygocąca z nadmiaru emocji, wstała i spojrzała na rozbite lustro. Wyciągnęła różdżkę.
          - Reparo.
          Pojedyncze kawałki od razu podniosły się z ziemi i wróciły na swoje wcześniejsze miejsce, z powrotem tworząc gładką taflę.
          Oparła dłonie na brzegach umywalki. Kogo ona z siebie robi? Powinna napluć Potterowi w twarz, wyśmiać jego śmieszną pewność siebie i odejść z podniesioną głową. Czuła wstyd na wspomnienie swojego napadu, na myśl o łzach i o tym jak łatwo wpadła w histerię.
          Głośno wypuściła powietrze i ponownie obmyła twarz zimną wodą.
          Odczekała chwilę aż całkowicie uspokoi nerwy i odwróciła się w stronę wyjścia.
          Już nigdy więcej. Nigdy więcej nie może dać się tak wyprowadzić z równowagi.
          Wyprostowała się dumnie i ruszyła do lochów.


________________________________

Z góry dziękuję za komentarze. Pamiętajcie, to one motywują mnie do dalszego pisania (:
Co do wystąpienia Bellatrix w opowiadaniu - tak jak w poprzedniej wersji pozwoliłam ją sobie zachować :)
Do zobaczenia na dzisiejszej kolacji w Wielkiej Sali :3